sobota, 12 grudnia 2009

Narkotyki

Być może dziwnym jest to, że ten tekst zamieszczam tutaj. Jednak prawda jest taka, że w sumie przed chwilą skończyłem go pisać na prośbę przyjaciółki, która potrzebowała tego krótkiego referatu na zaliczenie jednego przedmiotu na studiach. Większość informacji zawartych w tym tekście znaleźć można na Wikipedii i innych stronach poświęconych temu tematowi, jednak uważam osobiście, że podanie tego w formacie skróconym i trochę bardziej przystępnym dla człowieka, poprzez dorzucenie paru swoich zdań jest bardziej wartościowe dla czytelnika. Także chętnych zapraszam do lektury. I rozwiewając wszelkie domysły - nie, nie miałem nigdy kontaktu i mieć nie zamierzam z żadną z substancji które opisuję.







Powiada się, że człowiek dla chwili szczęścia jest w stanie poświęcić wszystko, co tylko ma. Pieniądze, zdrowie, rodzinę i inne cenne dla niego rzeczy. Nawet osoba uważana za taką, której się powodzi, potrafi wszystko porzucić, utracić. Jednak częściej dążą do tego osoby poszkodowane przez życie, albo za bardzo przez nie rozpieszczone. Najgorszą próbą osiągnięcia szczęścia, jest sięgnięcie po wszelkiego rodzaju używki, a w szczególności po narkotyki.



Pierwsze kontakty z narkotykami dla większości osób stanowią próbę ciekawości, czegoś nowego, gdzie uważają, że po jednej, dwóch próbach, nic im nie będzie. Wtedy też osiągają chwilowo to, czego pragnęli. Organizm ludzki jednak nie jest w żaden sposób przystosowany do długiej walki ze szkodliwymi skutkami narkotyków. Bardzo szybko się poddaje, a jednocześnie używka ‘przejmuje kontrolę’. Staje się główną wytyczną życia jednostki, bez regularnych dostaw, umysł popada w postępujące stadia obłędu, a ciało odmawia jakiejkolwiek współpracy. Te objawy jednak są ogólne dla większości narkotyków, każdy z nich ma jednak nieco odmienny wpływ na organizm ludzki. W tym tekście chciałbym się zająć paroma najbardziej znanymi, a raczej rozpowszechnionymi, odmianami tej zabójczej używki.



Wśród młodych osób, bardzo popularna jest pigułka ecstasy, znana jako związek chemiczny 3,4-metylenodioksymetamfetaminy, pochodna metamfetaminy. Jej skutki natychmiastowe na organizm człowieka są bardzo pożądane dla jednostki, która ceni w życiu jedynie zabawę. Jest to bowiem nadmierne pobudzenie, euforia, empatia, głębsze odczuwanie bodźców zewnętrznych, zmiana poczucia czasu, jedność z otaczającym światem, a co najważniejsze, zwiększa wrażliwość ośrodka odpowiadającego za kontakt fizyczny, czyni go przyjemniejszym. Ma też jednak skutki uboczne, w postaci podwyższonego ciśnienia, szybszego pulsu i halucynacji. Po pierwszej euforii przychodzi jednak pora na zupełnie odmienny stan, zmęczenie, zawroty głowy, nudności, brak koncentracji, senność i drażliwość, utrzymujące się przez parę dni. Osobę zażywającą ecstasy wykryć w miarę łatwo, gdyż badania wykrywają we krwi lub moczu amfetaminę. Nie jest to w żadnym wypadku związek bezpieczny, gdyż jak każdy narkotyk, ma skutki niepożądane. Przedawkowanie, czasami nawet tylko jedną pigułką, może mieć skutki śmiertelne. Może to być napad neuroleptyczny, niedokrwienie, rozregulowanie ośrodka kontroli ciepłoty ciała, a także wywołanie migotania komór serca. Jest to szczególnie niebezpieczne wśród osób, które cierpią na choroby układu krążenia. Kolejnym z efektów ubocznych jest fakt, że ecstasy powoduje podwyższenie ciepłoty ciała, co w połączeniu z wysiłkiem fizycznym, prowadzi szybko do odwodnienia lub przegrzania organizmu. Należy więc stopniowo uzupełniać niedobór płynów, aby zapobiec rychłej śmierci. Długotrwałe używanie może jednak doprowadzić do syndromu wypalenia emocjonalnego, w którym człowiek przestaje odczuwać jakąkolwiek przyjemność, staje się bezosobowy. Pomimo wszystkich skutków stosowania, używka ta uznawana jest za jedną z najmniej groźnych substancji psychoaktywnych. Zajmuje dopiero osiemnaste miejsce na liście, gdzie dla porównania, alkohol znajduje się na pozycji piątej.



Drugą substancją uzależniającą, jaką chciałbym się zająć, będzie LSD, czyli dietyloamid kwasu D-lizergowego, pochodna ergoliny. Podobnie jak ecstasy, uznawane jest za mniej groźne, klasyfikując przez Komisję Doradczą ds. Nadużywania Narkotyków (ACMD) je na czternastym miejscu. Najdziwniejszą właściwością działania LSD według mnie, jest fakt, że nie uzależnia. Organizm człowieka zaczyna tolerować fizjologicznie narkotyk już po jednej dawce. Kolejna dawka z rzędu, nie ma już działania psychoaktywnego. Uważa się też, że przedawkowanie LSD jest niemalże niemożliwe. Działanie narkotyku jest hamowane przez leki przeciwpsychotyczne. LSD w trakcie swojego działania obniża poziom serotoniny, prowadząc do jej niedoboru, a w efekcie po rozpadzie narkotyku, do nadprodukcji tego neuroprzekaźnika. Powoduje to wykorzystanie nieużywanych połączeń nerwowych w mózgu, prowadząc do halucynacji, potęgowania uczuć, a także do trwałych zmian sposobów przewodzenia impulsów. LSD ma jednak stały wpływ na organizm ludzki – mogą pojawić się nawroty działania obniżonego poziomu serotoniny. Inne efekty LSD są bardzo podobne do ecstasy, to znaczy, że osoba zażywając odczuwa zaburzenie poczucia czasu, przyjemne odczucia, jedność ze światem. Związek ma także wpływ fizyczny na organizm, w postaci hipotermii, gorączki, skurczach macicy, gęsiej skórki, przyspieszonego pulsu, pocenia się, bezsenności i wielu innych. Rzadko jednak występują wszystkie naraz, wszystko zależy od organizmu biorcy. Halucynacje wywoływane przez LSD, po prawdzie nie są ‘normalne’. Zmieniają jedynie sposób postrzegania otoczenia, a nie tworzą nowych obrazów, które nie istnieją. W medycynie LSD w przypadku chorób nowotworowych, działa jak silny lek przeciwbólowy, to znaczny redukuje poziom odczuwanego bólu, na parę dni, nawet na tydzień, po tylko jednej dawce. Swojego czasu, prowadzone były także nielegalne badania nad wykorzystaniem LSD w leczeniu klasterowych bólów głowy, gdzie obecnie są testowane inne pochodne ergoliny, czyli tego samego źródła, co narkotyk. Początkowo LSD miało pomagać kobietom w porodzie, rozkurczając macicę. Nie spełnił jednak pokładanych w nim nadziei, przez co została ta idea porzucona.



Następnym w kolejności, równie mocno rozpowszechnionym narkotykiem, jest amfetamina, 1-fenylo-2-aminopropan. Jest to narkotyk o silnym działaniu na serce, w pełni szkodliwym. W obrazie EKG przedstawia cechy charakterystyczne dla zawału mięśnia sercowego. Efektów zażycia amfetaminy jest bardzo dużo, do najważniejszych należą silne pobudzenie psychomotoryczne, brak łaknienia, gonitwa myśli, silna euforia, podniecenie seksualne, wytrzeszcz, światłowstręt, rozgadania, problem z erekcją, drżenie mięśni, a najgorszym skutkiem natychmiastowym jest wypłukiwanie witamin z organizmu, co może mieć poważne skutki, jeśli braki nie zostaną uzupełnione w odpowiednim czasie. Narkotyk ten blokuje również wydzielanie noradrenaliny. Po ustaniu działania, organizm zaczyna odczuwać mocną senność, zmęczenie, gorączkę. Po dwóch dniach mogą pojawić się silne bóle mięśni oraz narządów wewnętrznych. Narkotyk ten stosowany jest w wielu różnych przypadkach, najczęściej jako używka, rzadziej jako doping, pomoc w czasie nauki, środek odchudzający lub lek w terapii na ADHD. Długotrwałe zażywanie może jednak prowadzić do zaburzeń wzrokowych i słuchowych, arytmii i wycieńczenia organizmu. Rzadko kiedy jednak amfetamina powołuje uzależnienie fizyczne na równi z psychicznym. Narkotyk jest podawany dożylnie, jako że ma postać ciekłą. Powoduje rozpad czerwonych krwinek, uwalnia hemoglobinę, tworzy nieprzenoszącą tlen methemoglobinę. Może w tym momencie tez powodować niedotlenienie mózgu, sinienie końców palców oraz ust, więc osoba uzależniona jest charakterystyczna. Najczęstszą przyczyną śmierci jest jednak paraliż mięśni oddechowych lub sercowych, samobójstwo z powodu psychozy, samookaleczenia. ACMD uplasowało amfetaminę na miejscu ósmym w rankingu, gdzie na miejscu dziewiątym znajduje się tytoń.



Dwoma najgroźniejszymi narkotykami, według wspomnianej wcześniej Komisji, jest heroina i kokaina. W pierwszej kolejności, zajmę się tym drugim środkiem, czyli metylobenzoiloekgonina. Najbardziej znanym przypadkiem użycia kokainy, jest Coca-Cola. Początkowo w każdym opakowaniu znajdowała się dawka narkotyku. Obecnie jednak po regulacjach prawnych, narkotyk nie znajduje się w napoju, jednak wyciąg z drzewa koki nadal jest stosowany, chociaż jedynie do nadania charakterystycznego smaku. Narkotyk sam powoduje wychwyt noradrenaliny, co prowadzi do skurczu naczyń krwionośnych, zwiększenia ciśnienia, rozszerzenia źrenic, zahamowania produkcji śliny. Poza noradrenaliną, blokowana jest także dopamina, ze skutkami euforycznymi, halucynogennymi, depresyjnymi, nadczynność tarczycy. W przypadku dłuższego stosowania, może bardzo szybko doprowadzić do miażdżycy, choroby wieńcowej i niewydolności mięśnia sercowego. Narkotyk ten występuje w dwóch postaciach – śnieżnobiałego proszku i wolnej zasady. Pierwszy może być przyjmowany doustnie, przez wciągnięcie lub po rozpuszczeniu w wodzie, dożylnie. Drugi jest najczęściej spalany. Najmniej szkodliwe dla organizmu jest jednak żucie liści koki lub zaparzenie z nich herbaty. W taki sposób jednak, narkotyk ma wpływ głównie na zęby. Najszkodliwsze jest oczywiście podane dożylnie, gdzie narkotyk omija wszelkie zabezpieczenia organizmu, dostając się bezpośrednio do krwioobiegu. To właśnie ta metoda powoduje najsilniejsze ‘doznania’, takie jak halucynacje i paranoje, brane czasami za schizofrenię. Po zażyciu, każda czynność sprawia człowiekowi ogromną radość i satysfakcję. Jest to środek bardzo mocno uzależniający, zarówno fizycznie jak i psychicznie. Po rozpadzie narkotyku, następuje okres depresji, który popycha do zażycia kolejnej dawki. Pogoń za euforią jest wyniszczająca dla organizmu w najgorszy możliwy sposób. Po bardzo długim zażywaniu następują kolejne nieprzyjemne konsekwencje, jak chociażby rozdwojenie jaźni, depresja, psychoza, urojenia prześladowcze, krwawienie z otworów ciała, zniszczenie błony śluzowej, drgawki, napady szału, nadpobudliwość. Osoba uzależniona jest też mocno pobudzona seksualnie, rozmowna, towarzyska, pewna siebie. Nawet po odrzuceniu narkotyku, organizm nie będzie w stanie powrócić do stanu wyjściowego.



Przyszła więc pora na rozważenie heroiny, diacetylomorfina. Jak wskazuje nazwa chemiczna, jest to pochodna morfiny, środka przeciwbólowego stosowanego na co dzień w medycynie. Heroina działa znacznie szybciej od swojego źródła, niemalże natychmiastowo pokonuje barierę krew-mózg. Zaliczony ten narkotyk jest do grupy depresantów, występuje w postaci sypkiej, bezwonnej substancji. Znana jest w trzech postaciach – zanieczyszczonej (‘brązowy cukier’), kompotu (‘wersja polska’) i czystej. Początkowo heroina była sprzedawana przez firmę Bayer jako silny lek przeciwbólowy. Stąd też wzięła się jej nazwa, gdyż pracownicy Bayeru po zażyciu czuli się ‘heroicznie’. Przez parę lat była w ten sposób stosowana w pełni legalnie. Trzeba jednak przyznać, że heroina miała ogromny wpływ na opracowanie popularnej aspiryny. Gdyby nie to, że narkotyk nie spełnił pokładanych w nim nadziei, do opracowania ‘leku zastępczego’ być może by nie doszło. Sama heroina ma działanie częściowo podobne do morfiny, choć o znacznie krótszym i intensywniejszym działaniu. Powoduje zniesienie bólu, euforię, zwiotczenie mięśni. Dodatkowo powoduje kurcze zwieraczy, blokuje wydalanie moczu, apatię, niewrażliwość na złe bodźce zewnętrzne. Narkotyk może również przyczynić się do zaniku cyklu menstruacyjnego u kobiet. Heroina jest środkiem silnie uzależniającym, nawet jedna dawka prowadzi do uzależnienia. Rozpada się w przeciągu paru godzin i po tym okresie organizm domaga się kolejnej dawki, tym razem większej. Osoby w trudnej sytuacji psychicznej uzależniają się znacznie szybciej, niż osoby normalnie szczęśliwe. Odstawienie narkotyku powoduje wymioty, drżenie mięśni, biegunkę, ból kości, zapaść, a w najgorszym przypadku nawet śmierć. Osoba uzależniona jest całkowicie socjalne zdegenerowana, myśli jedynie o heroinie, która stanowi w tym momencie jego jedyną wytyczną życiową. Heroina ma również poważny wpływ na płód. Powoduje obumarcie płodu, poronienie, odklejenie łożyska, wady wrodzone, niedorozwój. Jednakże, jeśli kobieta ciężarna będzie próbowała odstawić narkotyk, może to skutkować równie poważnymi konsekwencjami dla płodu.



Poza oczywistymi konsekwencjami każdego narkotyku z osobna, są jeszcze również efekty inne. Do najczęstszych, a może raczej najbardziej znanych, jest oczywiście przenoszenie chorób w grupie, która wspólnie zażywa narkotyki. Stosowanie do podawania dożylnego jednej igły może powodować wymianę chorób, takich jak AIDS. Niekontrolowane reakcje po zażywaniu innych środków, często prowadzi do niechcianej ciąży, agresji względem osób, na których wcześniej człowiekowi zależało, wyobcowaniem ze społeczeństwa.



Pomimo naprawdę nielicznych zalet narkotyków w medycynie, obecnie stosowanie ich nie jest opłacalne, a co bardziej – legalne w większości państw świata. Ryzyko jakie ze sobą niosą, nie jest równowarte efektom pozytywnym ich stosowania. Podobnie jak i czynnik społeczny jest całkowicie negatywny. Chwila przyjemności nie jest warta latom cierpienia i bólu, jaki mogą, a raczej na pewno ze sobą niosą narkotyki. Więc na koniec chciałbym postawić jedno pytanie.



Czy w ogóle było warto zaczynać tworzyć narkotyki i je badać?

poniedziałek, 12 października 2009

Przemyśleń kilka Wilka

Ostatnio coraz częściej się zastanawiam ‘co by było gdyby…’
Co by było, gdybym miał inny charakter? Co by było, gdybym był przystojny? Co by było, jakbym nie był takim tchórzem jakim w wielu przypadkach jestem? A zwłaszcza, co by było, gdybym nie był ciągle sam?
Wiem, że to ostatnie to jest głównie moja wina, ale cóż począć. Nawet jeśli dziewczyna mi się podoba na pierwszy rzut oka (a takich przyznam szczerze, nie brakuje, chociaż jeśli by przyszło do jakiegoś związku, to bardziej stawiam na charakter, wygląd traktuję jako sprawę drugorzędną), to i tak i tak nie mam na tyle śmiałości, aby podejść i zagadać. Zawsze mówię sobie ‘nie, nie mam szans’. Ludzie dookoła mnie coraz słabiej znoszą mój pesymizm, jednak dotychczas tylko jednej osobie udało się go pokonać. Na pół roku, potem wrócił ze zdwojoną siłą. No ale cóż. Los jest nieprzewidywalny, podobnie jak i decyzje i stosunek prawdy w ‘prawdzie’ w słowach innych osób. Wracając jednak do początku tego wywodu. Czasami się zdarzy trafić tak, że dziewczyna po paru rozmowach mnie zaakceptuje, a to patrząc na mój paskudny charakter ujawniający się na początkach znajomości jest ciężkie, to i tak i tak spala to na panewce. Bo w każdym przypadku (dosłownie – w każdym), kończy się tak samo. Nie ma nic gorszego, niż bycie traktowanym jako kolega. W takich momentach strach zaangażować się bardziej. Jeśli coś nie wyjdzie, traci się i bliską osobę i znajomą. Dwie w jednym. Pomijam już to, że najczęściej w tym przeszkadza mi odległość. Największym moim problemem jest to, że nie potrafię się zaangażować uczuciowo z dziewczyną, która mieszka blisko. Zawsze to musi być kawał drogi… Chociaż w sumie to ma też i swoje zalety. Jednak jest ich zdecydowanie mniej niż wad.
Najgorsze jest jednak rozdarcie. „Daj sobie spokój Wilku, za daleko, poza tym sam mówiłeś, że…”. A od innej osoby „Ja bym na Twoim miejscu próbowała, co Ci szkodzi?”. I właśnie o to chodzi. Szkodzi. Może i jestem dziwny. Ale jeśli mam wybór koleżeństwa i własnej udręki, a wygadania się i utraty wszystkiego, wolę się dręczyć samemu. Zresztą. Nigdy nie byłem uważany za osobę normalnie patrzącą na wszystko, nawet sam siebie tak nigdy nie postrzegałem. Przez ludzi którzy mnie trochę bliżej znają (a jest ich naprawdę niewiele, na palcach jednej ręki szło by policzyć…) jestem choć trochę doceniany. Piszę choć trochę, bo tego nie będę w stanie nigdy stwierdzić na sto procent. A na nowe znajomości ciężko liczyć. Ludzi których miałem poznać samemu, dawno już poznałem. A przez znajomych nie poznam bo… No właśnie. Zdecydowana większość z nich mieszka znowu daleko. Jedno, dwa zobaczenia w ciągu roku. Za mało.
Nie wspomniałem jeszcze o paru rzeczach. Jedną z nich jest to, że chorobliwie nienawidzę być ignorowanym. Cóż jednak począć na to, że z dnia na dzień jest to coraz bardziej wyraźne. Brak jakiejkolwiek odpowiedzi na sms, telefon, maila, wiadomość na nk/gg. Pewnie najprostszą odpowiedzią jest ‘może nie mógł/mogła?’. W tym tkwi problem – była taka możliwość. Skoro ktoś ma czas, żeby wejść na Internet, pozmieniać opisy, pododawać zdjęcia i inne takie duperele, to powinien też mieć te dziesięć sekund, aby otworzyć okienko, wklepać ‘Tak’ lub ‘Nie’ i ok. Ale oczywiście łatwiej jest zignorować… Bo co się takim będziemy przejmować? Przecież to facet jest, taki sam jak reszta, nic mu się nie stanie jak nie dostanie odpowiedzi.
Podobnie jak i nienawidzę jednego przekonania. Skoro facet nie prezentuje się zewnętrznie jako ‘cud miód i orzeszki’, to wnętrze będzie dokładnie takie samo. Nie ma sensu się takim przejmować, zajmować, po co? Skoro można wziąć jakiegoś skończonego debila, który fajnie kręci tyłkiem. No cóż. Rzeczywistość jest brutalna. Panny biorą się za znacznie starszych, a potem marudzą jak to im źle i inne takie. Skoro jest źle, to po co się brać?... A i tak i tak następnym razem popełniany jest dokładnie ten sam błąd. Ta sama pomyłka. Niektórzy zdecydowanie nie uczą się na błędach. Mówią za to, że muszą się wyszaleć. A potem zechce się ustatkować i się okazuje, że partnerów/partnerek było więcej niż mrówek… Trafienie w obecnych czasach na kogoś naprawdę porządnego jest cholernie ciężkie. Zwłaszcza dla kogoś, kto nie ma śmiałości nawet spróbować sprawdzić.
Tak, wiem, nudzę cholernie. Czasami jednak trzeba. Algorytmika wybitnie źle wpływa na samopoczucie i ‘radość z życia’.


Której i tak nie ma.

niedziela, 11 października 2009

Mały kawałek, Rozdział 1

Małe pomieszczenie na tyłach komisariatu, słabo oświetlone, z jednym lustrem weneckim na ścianie. Tradycyjny i stereotypowy pokój przesłuchań. Czasami jednak fantazje filmowców mają pokrycie w rzeczywistości. Większość placówek policji w coś znaczących miastach miała co najmniej jeden taki. Podobnie było i tutaj, gdzie przy jednym krańcu stołu siedział John Mayers, a dookoła niego chodził nerwowo Honigham. Na podłodze zebrało się już sporo popiołu spadającego z jego niestrzepywanego cygara. Pomimo ponad godzinnego przesłuchania, Mayers nie podał im żadnej istotnej informacji. Przyznał się co prawda do tego, że mógł być ostatnią osobą która widziała Baigun’a żywego, jednak ten fakt był mało istotny dla ogółu sprawy. Nie wyjaśniało motywu, miejsca ani czasu. Poza tym, jak sam powiedział, w momencie śmierci ofiary był już z narzeczoną w łóżku. Ten fakt mogli potwierdzić wszyscy sąsiedzi, gdyż jak sam wypytywany stwierdził, byli wtedy ‘nad wyraz głośni, zwłaszcza jego kobieta, która nigdy wcześniej tak głośno nie krzyczała przy orgazmie’.

Jeff z niesmakiem popatrzył na wypalone niemalże do samego końca cygaro. Niedopałek wrzucił do papierowego kubka po kawie, gdzie resztki żaru zasyczały w kontakcie z wilgocią. Poprawiając koszulę i spodnie, nadinspektor usiadł naprzeciwko John’a. Oparł się łokciami o blat, splótł dłonie razem i pochylił nad nimi głowę w geście zamyślenia. Po chwili odezwał się cicho, jednak wyraźnie go było słychać w całym pomieszczeniu.

-A więc mówisz, że widziałeś Baigun’a jako ostatni.

-Tak, ile razy jeszcze będę to musiał powtarzać? To, że widziałem go wtedy nie czyni mnie winnym!

-Nikt Cię jeszcze o to nie oskarża.

-Jeszcze? – odparł sarkastycznie.

-Tak. Wszystko się w końcu może zmienić. O czym rozmawialiście przed wyjściem z biurowca?

-O tym co zawsze. O dniu na giełdzie, wydajności pracowników, perspektywach.

-Miałeś jakiś powód, aby chcieć śmierci szefa?

-Nie do cholery. Znowu to samo pytanie! – John coraz bardziej się denerwował. Włosy na czole miał już pozlepiane od potu. Elegancka koszula była przyklejona do pleców, krawat zaś leżał już rozwiązany na stole. Widocznie jak i większość pracowników biurowych, nosił go, bo po prostu musiał, a nie dlatego że lubił.

-Nie wkurzaj mnie, Mayers. Mogę Cię zatrzymać na dwadzieścia cztery godziny bez powodu. Nie utrudniaj sobie życia i lepiej mów po dobroci co i jak. Miałeś jakiś powód czy nie?

-Nie. – wycedził przez zęby. – Nie miałem. Nie przy obecnej sytuacji rynkowej, gdzie potrzebna jest stabilizacja.

-Nie liczyłeś na lepszą posadkę po zejściu szefa?

-Zbyt wielkie zamieszanie powstaje zawsze przy zmianie zarządu. – odparł spokojniejszym tonem, bardziej wyćwiczonym. – Pełno papierów, spadek wartości akcji, potrzeba budowania na nowo zaufania partnerów i klientów. Cała praca stanęła, a wręcz się nie rozpoczęła wcale, gdy się dowiedzieliśmy o morderstwie. Sądzi pan, że chciałbym dostać robotę jako dyrektor takiego burdelu?

-Szef burdelu ma tą zaletę, że wybiera sobie najlepsze dziwki kiedy tylko chce. – Jeff uśmiechnął się sam do siebie z powodu opowiedzianego żarciku.

-To nie jest zabawne. – obruszył się John.

-Nie musi.

Honigham podniósł się z krzesła i pomachał w stronę lustra. Zabrał z oparcia marynarkę i ruszył w kierunku drzwi. Bzyczenie dobiegające od strony zamka znaczyło, że są gotowe do otwarcia. Pchnął je lekko, lecz one nie ruszyły. Naparł na nie mocniej. Odskoczyły tak mocno i niespodziewanie, że otwierający poleciał na ścianę znajdującą się kawałek za nimi. Zaraz po tym zamknęły się one z trzaskiem. Wkurzony glina kopnął je z impetem.

-Co za złom… - mruknął ruszając korytarzem w stronę pomieszczenia nagrywającego po drugiej stronie lustra. Przed drzwiami rzucił do dwóch policjantów krótkie ‘wypuścić’, po czym wszedł do środka. Walt właśnie kończył opisywać kasety nagraniowe. W rogu pomieszczenia barczysty mężczyzna, na oko po pięćdziesiątce, przeglądał jakieś dokumenty. Napis na pudle świadczył, że dotyczyły wszystkich ostatnich morderstw.

-Panie komendancie, mogę poręczyć, że w tych aktach nie ma nic, co mogłoby wyjaśnić tą sprawę.

Mężczyzna wyprostował się i odwrócił. Zasłaniając światło lampki biurkowej, wydawał się wyższy niż był w rzeczywistości, chociaż jego dwa metry wzrostu i tak nie były niczym. W ciemnym konturze postaci błysnęły równe białe zęby. Cole Teetain wszedł w krąg światła rzucany z sufitowych świetlówek. Przepaska poprowadzona przez jedno oko znaczyła się na czarnej skórze znacznie słabiej niż różowawa blizna, której krańce wystawały spod kawałka materiału. Krótko obcięte włosy nie zakrywały też paru innych szram na czaszce. Skóra komendanta świadczyła dobitnie o jego dosyć burzliwej przeszłości. Nie uszkodziła ona jednak poczucia humoru niemłodego już czarnoskórego. Szybko znalazł się przy Honighamie i klepnął go poufale po ramieniu.

-Wiesz Jeff. Zawsze lepiej jak co najmniej dwie osoby przejrzą papiery. Nie uwłaszczając nic Tobie, bo jesteś doskonałym śledczym. Ale ta sprawa po prostu jakoś mnie zainteresowała. Wydaje się inna niż wszystkie.

-A zarazem bardzo podobna do tej nierozwiązanej sprzed paru lat. – mruknął pod nosem.

-Rozumiem, że tamta sprawa jest dla Ciebie jak kolec w stopie. Ale wiedz, że nie każdemu się wszystko zawsze udaje.

-Mi dotąd wychodziło wszystko.

-I tu Cię mam. Nie wyszły Ci włosy. – komendant sprzedał mu lekkiego kuksańca w bok. Odpowiedział mu pierwszy tego dnia uśmiech Jeffa.

-No dobra, ma pan mnie szefie. Na to jednak jeszcze nie pora u mnie.

-I nie spiesz się do tego. Ale wracając do sprawy. – komendant spoważniał momentalnie. – Coś z niego wyciągnąłeś?

-Nic. Facet jest czysty. Nie miał żadnego motywu, ma alibi i nie ma jaj aby takie coś mógł zrobić. Zły czas, złe miejsce, to jedyna jego wina.

-Trudno się dziwić, że widział go po raz ostatni, skoro był jego prawą ręką. – mruknął Cole. – Co oznacza, że nadal nic nie mamy.

Cole podszedł do telefonu, jaki wisiał na ścianie pomieszczenia. Wystukał szybko trzy cyfrowy kod.

-Tak. Za miesiąc roześlij każdej nocy na ulice patrole paro osobowe. Wiem do diabła, że już są nocne patrole! Za miesiąc, nie teraz! Kurwa mać! Bo tak mi się podoba. Nie, nie musicie znać powodu. Po prostu to zróbcie. I powiadomcie o tym inne dzielnice. Za miesiąc od teraz na ulicach nocą ma być niebiesko. To niech lampy noszą jak w nocy nie widać niebieskiego! Ja jestem czarny co nie oznacza że mnie nocą nie widać!

Komendant rzucił słuchawką telefonu, rozbijając aparat.

-Cholera. Znowu. Muszę zamówić trwalsze modele…

Jeff milczał jeszcze chwilę. Zanim zdążył zadać pytanie, Teetain zaczął mówić.

-Zapewne zastanawiasz się, dlaczego chcę wzmożonych patroli nocą za miesiąc. Cóż. Trudno mi jest to wyjaśnić. Jakieś po prostu przeczucie dziwne.

-Nie musi mi się szef tłumaczyć…

-Czasami i ja muszę się komuś wyspowiadać. A teraz daj mi księżulu rozgrzeszenie i idź w pokoju.

Nie czekając na jakąkolwiek reakcję podwładnego, Cole wyszedł z pomieszczenia, zamykając nad wyraz delikatnie za sobą drzwi.

niedziela, 9 sierpnia 2009

Rozdział 1 część dalsza

Kathe szybkim krokiem przeszła przez przeszklone drzwi prowadzące do biurowca, w którym obecnie pracowała. Strażnik przy bramkach uśmiechnął się sympatycznie, jak tylko ją zobaczył. Nie czekając nawet na pokazanie identyfikatora, zwinął pas zagradzający przejście.
-Znowu jest pani spóźniona, panno Bricks.
-Wiem wiem Bryan. Nie musisz mi o tym przypominać. Szef się zamarudzi…
-Cały Mayers. Jego nie zdoła się zmienić. Lepiej się pospiesz, może jeszcze nie zauważył Twojego braku.
-Dzięki za wiarę – odparła, machając strażnikowi na pożegnanie.
Kobieta wcisnęła guzik na ścianie, wzywający windę. Tabliczka na górze wskazywała, że jest ona dopiero na dwudziestym piętrze. Minie więc trochę czasu, zanim dojedzie ona na sam dół. Miała więc trochę czasu na to, co wręcz uwielbiała. Rozpięła torebkę, grzebiąc w niej dosyć głęboko. Po chwili wyciągnęła z samego dna małe pudełeczko. Otwarła je zdecydowanym ruchem ręki. Przejrzała się uważnie w małym lustereczku jakie znajdowało się w środku, poczym wysunęła czubek szminki z mniejszego. Ostentacyjnie poprawiła umalowanie ust, po czym cmoknęła sama do siebie. W lusterku ukazał się rządek białych zębów. Zadowolona z efektu, schowała wszystko z powrotem do torebki.
Drzwi windy otwarły się z lekkim zgrzytnięciem. Kathe weszła do środka i wcisnęła guzik dwudziestego piątego piętra. Nim zdążyła ruszyć, w zamykających się skrzydłach drzwi pojawił się męski, brązowy but. Odruchowo wcisnęła otwieranie drzwi. Gdy tylko nacisk na nogę zelżał, do środka wszedł niski mężczyzna.
-Oh… Dziękuję Ci Juliet.
-Nie ma za co Bart. Również spóźniony? – drzwi zamknęły się zaraz za nim, poczym winda ruszyła powoli w górę.
-Tak, jak widać. I to niesamowite, dzisiaj bardziej niż Ty.
-Rzeczywiście, niesamowite… - odrzekła z nutą ironii w głosie. – Masz ze sobą projekt?
-Pewnie. Co jak co, ale na mojej pamięci możesz polegać.
-Ile mamy na dzisiaj?
-Nie jestem jeszcze pewien. Na pewno musimy przejrzeć oferty które nam podrzucił Mayers. Liczę na to, że będzie ich około dziesięciu, a znając jego, zajmie to nam co najmniej parę godzin. Poza tym mamy jeszcze te dwie, których nie ruszyliśmy wczoraj.
-Cholera. Zapomniałam o nich zupełnie. A liczyłam że dzisiaj uda mi się szybciej wyjść…
-Możliwe, że jutro Ci się uda. Idziemy w końcu w teren oglądać wszystko na żywo.
-Pamiętam. Tylko że jeśli znowu będzie taka pogoda jak wczoraj, to możemy na spokojnie oglądać baseny. I z dna i z powietrza. Nie będzie żadnej różnicy w wilgotności.
-Zapewne nie…
Dzwonek brzdąknął w momencie zatrzymania się windy. Drzwi rozsunęły się powoli. Bart delikatnie pokazał Kathe, żeby szła pierwsza. Podziękowała skinieniem głowy, po czym weszła do biura. Od razu zauważyła, że coś jest nie tak. Wszędzie było cicho, nie słychać było nawet normalnego szumu przewracanych kartek ani stukotu klawiszy. Jej partner również to zauważył. Zdziwieni poszli w kierunku swojego boksu. Na ich blatach leżały dwie gazety. Pierwsze co się rzuciło w oczy, to artykuł o nocnych morderstwie.
-No to po prezesie… - rzucił ponuro Bart.
-Niestety. Popatrz tylko niżej.
Juliet wskazała palcem na ręczny dopisek pod artykułem.
„Ostatnie piętro. Jak najszybciej.
John Mayers.”

-I to by było na tyle, jeśli chodzi o ciche wejście…
-Chcąc nie chcąc musimy tam jednak iść. Zostawmy te gazety tutaj i lepiej zgłośmy się tam jak najszybciej. – odparł ponaglając kobietę.
-Dobrze, już dobrze. Idę przecież, eh…

Tom obserwował siedzącego w głębokim fotelu mężczyznę. Siwowłosy już człowiek, szczupły ponad miarę. Zmęczoną twarz przecinały dziesiątki zmarszczek. Jednak pierwsze co się rzucało w oczy, to blizna. Trzy równolegle biegnące szramy, od czoła, przez nos i usta, aż do krańca szczęki. Kościste ręce leżały swobodnie na oparciach. Cały mężczyzna wydawał się również niesamowicie luźny. Czuł się niemalże jak u siebie. Cage natomiast, pomimo tego, że byli w jego własnym mieszkaniu, musiał stać przed nim. Po chwili wzajemnego patrzenia sobie w oczy, starszy człowiek odezwał się powoli, dobierając starannie wszelkie słowa.
-Powiedz mi Tom, dlaczego wczoraj znowu się nie zjawiłeś na naszym comiesięcznym spotkaniu. Wiesz przecież doskonale, że są one niesamowicie ważne dla nas wszystkich.
-Wiem, Zygfrydzie. Wolałem jednak tą noc spędzić samemu. Miałem sporo do zrobienia.
-Co było aż tak ważnego, żeby odciągnąć Twoją uwagę od zebrania? – spytał podejrzliwie.
-Dla Ciebie może się to wydać śmieszne lub wręcz zabawne, ale młody człowiek potrzebuje czasami trochę rozrywki.
-Więc?
-Byłem w barze całą noc. Ze znajomymi z pracy. Jeden z nich został ojcem. Musieliśmy po prostu to opić. Wiesz jak na mnie działają takie sytuacje…
-Pamiętam Twoją historię w pełni, mój chłopcze. Jednak nie możesz tak ryzykować.
-A co miałem takiego do stracenia?
Zygfryd wstał z fotela, spoglądając Tomowi prosto w oczy. Staruszek był dokładnie jego wzrostu, jednak znacznie od niego węższy w barkach.
-Nie muszę Ci chyba przypominać kim jesteś, ani jakie masz prawa i obowiązki, prawda?
-Nie. – odparł szczerze Cage.
-Dobrze. Więc widzę Cię dzisiaj wieczorem, tam gdzie zawsze. Rozumiemy się?
-Tak. Będę tam.
-Cieszy mnie to. A teraz jakbyś mógł. Potwornie mnie suszy, zrób mi jeśli łaska trochę herbaty.
Tom skinął posłusznie głową, po czym udał się do kuchni, aby przygotować napój dla gościa. Ten tymczasem rozglądał się uważnie po mieszkaniu. Niezbyt wielkie, jednak całkiem przytulne. Średniej klasy telewizor, dwa wygodne fotele, rozkładalna kanapa, mały stolik na środku pokoju. Na oknie zaś stało parę kwiatków. Pod ścianą na regale mieściło się kilkadziesiąt książek. Zygfryd podszedł do niego i zaczął przeglądać tytuły. Większość stanowiła fantastyka, było jednak też sporo książek przyrodniczych i typowo medycznych. Mężczyzna wyjął losowo jedną z nich, otwarł w połowie i zaczął czytać. Takim go zastał Tom, gdy wrócił z dwoma szklankami herbaty i kawałkiem ciasta.
-Chłopcze. Jest tylko jedno jedyne lekarstwo. A jego na pewno nie chcesz. – powiedział bezpośrednio Zygfryd, gdy tylko zauważył obecność Cage’a.
-A jeśli jednak chcę?...

Kathe razem ze swoim partnerem przekroczyli próg ostatniego piętra. W momencie spoczął na nich wzrok dziesiątek par czujnych oczu. Bart z tradycyjnym u niego w momencie zmieszania jąkaniem, zaczął witać się ze wszystkimi. Juliet, cała czerwona, jedynie machnęła wszystkim ręką, po czym skierowała swoją uwagę na najbliższego pracownika.
-Co się dzieje? – zapytała.
-Cóż. Zapewne wiesz że prezes nie żyje…
-Wiem. Przejdź do rzeczy.
-Jego żona zdecydowała się z samego rana sprzedać firmę.
-Tak nagle? Przecież takiej decyzji nie można podjąć od ręki! Poza tym – jakie ona ma do tego prawo?
-Po mężu. Od samego początku podobno była współwłaścicielką. Teraz jest już wyłącznym właścicielem. Więc może zrobić co zechce. Przynajmniej tak nam powiedział Mayers.
-Jednak nadal nie rozumiem, czemu ma to służyć. Przecież to zdestabilizuje wszystko. Stracimy klientów. – mruknęła ponuro.
-Wiem o tym doskonale. I tak samo jak Ty, nie wiem o co dokładnie jej chodzi.
-Za to zapewne wiesz po co MY tutaj jesteśmy?
-To akuratnie mogę Ci powiedzieć. Mayers ma nam coś ogłosić.
-Więc gdzie on jest?
Mężczyzna wskazał ręką na przeszklony gabinet. Za szybą widać było przygarbioną postać stojącą nad biurkiem. Od ręki prowadził serpentyną kabel. Widocznie w tym momencie prowadziła ona intensywną rozmowę, gdyż całej sytuacji towarzyszyła jeszcze bogata gestykulacja. Po chwili rozległ się głośny, słyszalny nawet parę metrów dalej trzask rzucanej słuchawki. Wszystkie głowy zwróciły się w kierunku drzwi od gabinetu. Z rękoma w kieszeniach wyszedł z nich John Mayers. Popatrzył chwilę uważnie na wszystkich, poczym sięgnął do kieszeni i wyciągnął paczkę papierosów. Wybrał pierwszego lepszego i zapalił powoli. Na jego młodej jeszcze twarzy zaczął pojawiać się trenowany od lat wyraz swobodnego opanowania. Gdy spalił połowę papierosa, przemówił:
-Jak sami widzicie, mamy obecnie niemały problem. Dzisiejszej nocy nasz prezes został brutalnie zamordowany w mieście. Sprawcy jeszcze nie znaleziono. Przynajmniej nie oficjalnie. Za to mogę Wam w pełni potwierdzić to, że żona Baigun’a zdecydowana jest sprzedać wszystkie swoje udziały w firmie. A wyniku śmierci swojego męża posiada pełne sto procent akcji. Niestety nie udało mi się jej przekonać, jak głupio postępuje. Pomimo tego, że jest obecnie panią prezes, stwierdzam głośno, że jest głupią dziwką. – po pomieszczeniu rozszedł się pomruk, zarówno obruszenia jak i poparcia dla słów John’a. Wszyscy doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że zmianie prezesostwa generalnie zawsze towarzyszy zmiana kadry. Spora część z nich była już za stara na szukanie nowej pracy, a jednocześnie za młoda, aby łapać się na normalną emeryturę. Dla nich więc cała sprawa była najgorszą z możliwych. Tymczasem Mayers kontynuował. – Mało kto jest na tyle głupi, aby sprzedawać kurę która znosi złote jajka. Firma bez dobrego zarządu przestaje być efektowna, traci renomę i dobre imię. Jej zarobki spadają coraz niżej, aż upada. Wszystko wskazuje jednak na to, że trafimy źle. W czasie mojej krótkiej rozmowy z prezesową dowiedziałem się, że sporą część udziałów chce kupić rywal Baigun’a. A jak wiemy, jedyne czego zawsze pragnął, był upadek tej firmy.
-Więc co możemy zrobić, szefie? – padło pytanie z tłumu.
-Na to pytanie czekałem od samego początku. – powiedział powoli, spalając resztkę papierosa. Zanim zaczął mówić dalej, ugasił wszystko z pedantyczną dokładnością w popielniczce. – Moim zdaniem powinniśmy wykupić co najmniej pięćdziesiąt jeden procent udziałów.
W momencie na sali wybuchła gwałtowna dyskusja. Jeden przekrzykiwał drugiego, zapanował ogólny chaos. Ponad to wszystko wzbił się jednak jeden głos – Kathe.
-Tylko jak zdobędziemy na to pieniądze?
-Cóż. Tutaj sprawa jest zupełnie innej kwestii. Prognozuję, że cena jednej akcji będzie się wahać w okolicach średniej rynkowej. Po dosyć szybkich i pobieżnych obliczeniach wyszło mi, że bylibyśmy w stanie wykupić wymaganą ilość akcji w momencie, gdybyśmy zredukowali naszą najbliższą wypłatę o połowę.
-Jednak tylko prezes ma na to wpływ, nieprawdaż?
-Nie zrozumiałaś mnie Kathe. Chodzi mi o to, że połowę naszej najbliższej wypłaty jaką otrzymamy, powinniśmy przeznaczyć na zakup.
-A co jeśli się nie uda? – rzucił ktoś zaniepokojonym głosem. – Wtedy te pieniądze przepadną i nie będziemy mieli nic.
-Jak zawsze istnieje ryzyko. Jednak jeśli go nie podejmiemy, nie będziemy mieli nic. Moim zdaniem jest lepiej postawić wszystko na jedną kartę i coś zyskać, niż stracić od razu wszystko bez walki.
Po tych słowach sygnał przy windzie dał o sobie zdać. Drzwi otwarły się z normalnym dla nich skrzypnięciem. W środku stało dwóch policjantów i wysoki mężczyzna ubrany po cywilnemu. Cała trójka popatrzyła uważnie po zebranych. Po chwili jedyny bez munduru przemówił tak, żeby usłyszeli go wszyscy:
-Czy jest tutaj John Mayers?
Zmieszany i nagle pobladły, jeszcze przed chwilą pewien siebie mężczyzna podniósł rękę. Policjanci zauważyli go w momencie i zaczęli przepychać się do niego poprzez tłum. Jeden z nich pokazał wszystkim odznakę, aby formalności stało się zadość. Drugi natomiast wziął Mayers’a pod ramię.
-Ale co ja takiego zrobiłem?...
-Na razie jeszcze nic. To tylko będzie normalna rozmowa, ale musimy ją odbyć na komisariacie.
-Mogę chociaż wiedzieć czy to ma jakiś związek ze mną?...
-Szczerze mówiąc. Nie wiem, nie obchodzi mnie to. – te słowa padły z ust ubranego po cywilnemu mężczyzny. – Obudzili mnie z samego rana i kazali mi pana znaleźć i przyprowadzić na komisariat. Mogę się jedynie domyślać, że ma to związek z morderstwem Waszego prezesa. Ale teraz dosyć tych pogawędek. Panowie, idziemy.
Po tych słowach mężczyzna wycofał się do windy, do której zaraz po nim weszło dwóch policjantów i John. Drzwi zamknęły się, zostawiając wszystkich pracowników jeszcze bardziej zmieszanych niż parę minut temu. W ciągu paru godzin zostali pozbawieni obu szefów. Pierwszy odezwał się Bart.
-To chyba nie pozostaje nam nic innego, jak na razie wrócić do pracy i przemyśleć wszystko na spokojnie, każdy najlepiej…
Towarzyszyła temu ogólna, choć niewyraźna aprobata. Nie minęło nawet pięć minut, kiedy każdy był już pogrążony w swojej pracy i rozmyślaniach.

sobota, 20 czerwca 2009

Wstęp + Rozdział Pierwszy (dodatki, modyfikacje)

*************************************************************************************
WSTĘP
*************************************************************************************


Rytmiczny odgłos kropel wpadających do prawie pełnego już wiadra, zakłócał harmonię spokojnej muzyki, płynącej ze starego gramofonu. Muzyka klasyczna, niezmieniona w swojej doskonałości przez tych paręset lat, odgrywana jedynie poprzez różne orkiestry. Jej harmonia potrafiła uspokoić każdego. Starożytni zaś twierdzili, że odpowiednia melodia potrafi przebudzić do życia martwy obiekt, jak i położyć do wiecznego snu żywą istotę. Celem tej tutaj, było jednak jedynie uspokojenie słuchacza. Szalejąca za oknami burza, nie przeszkadzała jednak człowiekowi siedzącemu w zniszczonym fotelu. Słabe światło podręcznej lampki, rzucało na ścianę skaczące cienie. Wzrok dziecka zaobserwowałby wszelkiego rodzaju diabły, maszkary, koszmarne hordy demonów, miejscami zaś widziałby ogień pożerający marzenia, rodzinę, wszystko co cenne. To światło nie zdołało jednak wystraszyć żadnego małego człowieczka, gdyż w pokoju nie było nikogo, poza mężczyzną z fotela. Szelest przewracanej kartki, tupnięcie nogą, skrobanie uciekającej myszy, tykanie zegara. Dziesięć uderzeń dzwonu na pobliskiej wieży kościelnej. Mężczyzna spojrzał zdziwiony znad okularów, rzucając wzorkiem na swój zegarek. Odłożył powoli książkę i okulary.
-Znowu się zaczytałem w te bzdety, a to już czas.
Wstał powoli ze swojego siedziska, zdjął lekką kurtkę z wieszaka i wyszedł na zewnątrz w sam środek burzy. Przestraszona mysz wybiegła ze swojej kryjówki. Szybko wspięła się na poręcz fotela, węsząc dookoła drobnym noskiem, szukała zagrożenia. Po chwili wbiła zęby w okładkę ‘Draculi’ Brama Stokera.

Czarny sztormiak ciągnął się za spieszącym ulicą człowiekiem. Słabe światła w tej dzielnicy na niewiele spisywały się przy dobrej pogodzie, nie mówiąc już nic o obecnej ulewie. Głębokie do kostek dziury w chodniku w pełni wypełniły się wodą, a drogą płynęła mała rzeka. Przejeżdżające raz na jakiś czas samochody zalewały wszystko dookoła fontanną spod kół. W taką pogodę każdy kierowca miał serdecznie gdzieś przechodniów. Nawet wtedy, kiedy mogło się okazać, że to Twój własny szef. Mały Ford przemknął obok pieszego z dużą prędkością, zalewając jeszcze suche miejsca na jego ubraniu. Z wściekłością wypisaną na twarzy, człowiek spojrzał na oddalający się w ciemność samochód, dostrzegając ledwo widoczną już rejestrację.
-John, sukinsynie jeden, pomówię się z Tobą jutro w robocie… Będziesz zapierdalał z papierami ile wlezie, aż Ci bokiem wyjdą dwa razy. Pożałujesz…
Wspomniany John miał właśnie to nieszczęście trafić na własnego szefa.

Parę minut później, w czasie gdy kierowca wysiadał ze swojego samochodu i wpadał wprost w objęcia kochającej żony, ktoś biegnąc uderzył barkiem przemokniętego szefa.
-Uważaj do cholery, bo…
Jedno spojrzenie w przesiąknięte bólem oczy tamtego człowieka, wystarczyły, aby uciszyć wszelkie roszczenia. Nie mówiąc nic, biedak zniknął nagle w zaułku.
-Hej!
Szef Johna zawrócił, wyciągając w pośpiechu telefon komórkowy, skręcił za nieznajomym w boczną uliczkę, sądząc, że będzie potrzebować jakiejś pomocy. Rozległ się zagłuszony szumem ulewy dźwięk wybieranego numeru i sygnał łączenia. Z telefonem przy uchu, szef brnął w głąb ciemnej dróżki.
-Co do…
Telefon plasnął w stojącą wodę. W ułamku sekundy rozległ się znacznie głośniejszy plusk.
-Pogotowie, słucham.
-…
-Halo?
-…
-To nie jest numer na który się dzwoni robić wygłupy.
-…
-Halo?!
-…
Kobieta po drugiej stronie słuchawki rozłączyła się. Telefon przeszedł w tryb czuwania.

Parę godzin później z zaułka wyszedł chudy, bardzo blady mężczyzna. Długie ciemne włosy były w nieładzie, podobnie jak i nie przycinany od dawna zarost. Niemalże biegiem udał się do pobliskiej rudery. Na chodniku zostawiał krwawe odciski poszarpanych butów, które po chwili spłukał deszcz. Niedługo po tym, pewna kobieta z krzykiem przerażenia ujrzała wnętrze bocznej dróżki. Jej mąż ze zgrozą wykręcił na komórce 112.
-Policja? Chciałem zgłosić morderstwo…

Żółta policyjna taśma odgrodziła kawałek chodnika i zaułek od reszty świata. Paru mundurowych stanęło przed nią, blokując przejście tłumowi ciekawskich, żądnych krwi bestii – ludzi. Z wnętrza dobiegł jęk obrzydzenia i zalewanego wymiocinami śmietnika.
-Walt, co Ty do cholery robisz?! Wiem, że to do diabła Twoja pierwsza sprawa, ale kurwa, nie rzygaj na widok paru flaków! Będziesz widywał gorsze rzeczy!
-Wybacz, szefie… Po prostu mam… Słaby żołądek…
Zielonkawy młodzieniec w ciemnym, zabrudzonym płaszczu, wyszedł chwiejnie z zaułka, udając się do pobliskiego radiowozu. Starszy mężczyzna z niesmakiem spoglądał za odchodzącym.
-Żółtodzioby… - mruknął odwracając się.
Nad plamą krwi pochylona była kobieta w średnim wieku. W umazanych nią rękawiczkach trzymała małą fiolkę pełną tej życiodajnej substancji. Dookoła niej paru innych, podobnie wyglądających ‘speców’ szukało części ciała zamordowanego. Jeff Honigham zbliżył się do kucającej kobiety.
-Znaleźliście cokolwiek?
-Nie. Wiemy, że ość nazywał się Luke Baigun. Zwłoki, a raczej to, co z nich zostało, wyglądają tak, jakby ktoś je po prostu rozerwał na strzępy. Na rękach widać ślady głębokich cięć, jednak nie są one regularne. Brzuch musiał zostać rozpruty. Innego wyjścia nie widzę. Tam pod ścianą leży kawałek nerki, przynajmniej tak mi się wydaje w obecnych warunkach. Musiałabym sprawdzić wszystko dokładniej w laboratorium. Tutaj mogę podać jedynie swoje przypuszczenia.
-Więc jakie one są, pani Callto?
-Panno, jeśli łaska. Cóż. Wygląda to na pierwszy rzut oka jak atak zwierzęcia.
-Jakiego?
-Nie mam najmniejszego pojęcia obecnie. Na pewno duże, inaczej nie dałoby rady rozerwać ciała.
-A mógłby zrobić to człowiek?
-Oczywiście. Ale prędzej paru ludzi.
-Więc nie wyklucza pani tego, że to morderstwo?
-Czy zrobiło to zwierzę czy człowiek, to i tak i tak jest to morderstwo. Ale tak. Mogło to być dzieło homo sapiens.
-Doskonale, czyli wracamy z powrotem do mojej dziedziny.
Jeff odwrócił się od laborantki. Spojrzał w wytrzeszczone oczy trupa.
„Ohyda…”
Po drugiej stronie zaułka błysnął flesz aparatu. Oznaczonym numerem 9 dowodem była komórka. W sekundę po tym, jak została sfotografowana, zaczęła dzwonić. Honigham podszedł szybko do niej, podniósł i odebrał.
-Nareszcie, tak się martwiłam…
-Przepraszam, ale z kim mówię?
-No jak to Luke, nie poznajesz swojej kizi-mizi?
-Pani jest żoną Luke’a Baiguna?
-Tak, ale kim do cholery pan jest?
-Nadinspektor Honigham. Pani mąż nie żyje.
-O Boże…
-Proszę pani?
-…
-Cholera, rozłączyła się.
Panna Callto popatrzyła z delikatnym uśmiechem na Jeff’a. Było to jak najbardziej oczywiste, że nadinspektor nie miał zbyt wielkich doświadczeń w kontaktach międzyludzkich. Brakowało mu także ogłady. Dokładniej mówiąc, to ogromnej jej dawki.

Pod żółtą linią pojawił się ponownie Walt. Rozpięty płaszcz był już wytarty z wielokolorowości. Chwiejnym krokiem zbliżył się do szefa. Gdy ten go zauważył, rzucił mu komórkę.
-Łap, dowiedz się, kto widział go po raz ostatni.
-Tak jest. – wybełkotał w odpowiedzi, ledwo chwytając lecący telefon. Bateria w tym samym momencie odmówiła posłuszeństwa, ekran zgasł. -Nokia. Przynajmniej wodoodporna.

Honigham siadł za kierownicą służbowego Audi. Nerwowo pociągał za krótko przyciętą bródkę. Spojrzał w lusterko, gdzie jedyne co zobaczył, to szare oczy i pobrużdżona zmarszczkami twarz. Od bycia stale ponurym, pojawiły mu się one przedwcześnie. Nie mógł narzekać na brak zmartwień w swojej robocie. Lata na służbie, najgorsze możliwe sprawy, nieustanna samotność. Niemalże wszystko co najgorsze składało się na przeszłość tego człowieka. Obecnie jednak, jego głowę zaprzątała inna rzecz, myśli kołatały się bez ładu i składu pod czaszką.
-To już cholera trzeci w tym tygodniu…



*************************************************************************************
ROZDZIAŁ PIERWSZY
*************************************************************************************


Thomas przekroczył próg małego sklepu, w którym robił codziennie zakupy od paru już lat. Sprzedawca powitał go z uśmiechem, sięgając pod ladę po już odłożone produkty.
-To samo co zawsze, prawda Tom?
-Oczywiście Frank, z małą jednak różnicą. Dorzuć jeszcze dzisiejszą gazetę. – odpowiedział zagadnięty, wskazując palcem na jednego z brukowców.
-O, zacząłeś się interesować tym co się dzieje dookoła Ciebie? Jaka odmiana po tylu latach. – sklepikarz nie krył swojego zdumienia. – Zawsze wchodziłeś, brałeś trochę jedzenia i wychodziłeś.
-Czasy jak widać się zmieniają. – odparł niedbale wzruszając ramionami.
-Uwierz, że mniej by mnie zdziwił policyjny koń, gdyby tutaj wszedł i zamówił piwo, niż Ty czytający gazetę!
-Stara wredota z Ciebie, Frank. Ile za tą gazetę?
-A znaj moje dobre serce, kupujesz ode mnie od tylu lat, że masz dzisiaj wyjątkowo stuprocentową zniżkę na tą kupkę papieru. Płacisz tyle co zwykle.
Thomas uśmiechnął się lekko zmieszany, podał sprzedawcy pieniądze, odbierając w zamian małą siatkę z chlebem sojowym, paroma plastrami szynki i innymi drobnymi sprawunkami. Złożoną gazetę wsadził pod pachę i wyszedł przed sklep. Idąc wzdłuż ulicy, wyciągnął rulonik i zaczął czytać.
„Kolejne morderstwo!
Dzisiaj w godzinach porannych, w jednym z zaułków miejskich, znaleziona została kolejna, brutalnie zabita osoba. Poszkodowanym jest Luke Baigun, znany prezes szybko rozwijającej się firmy prowadzącej handel nieruchomościami. Policja jednak nie podała żadnych szczegółów.
Czy to morderstwo ma związek z pozostałymi dwoma? Czy cokolwiek łączyło te osoby? A może mamy następcę Kuby Rozpruwacza?”
W momencie jak Tom czytał te słowa, gazeta ‘wyrwała’ mu się z rąk, a jej miejsce zajęła kobieta. Oboje w wyniku rozpędu skończyli na ziemi, a ‘oswobodzona’ gazeta poleciała z wiatrem. Zdziwiony Thomas przyglądał się kobiecie, która próbowała się z niego podnieść. Ciemna brunetka o brązowych oczach, kształtnym nosie, niezbyt mocno umalowana, ładnie, ale nie za skąpo ubrana, odpowiednio do obecnej pogody. Mężczyzna w końcu postanowił zachować się jak gentleman, pomagając kobiecie podnieść się z ziemi. Uśmiechnął się najuprzejmiej jak potrafił. Odpowiedziała mu delikatnym rozchyleniem warg. Miała proste, białe zęby.
-Przepraszam pana najmocniej, złamał mi się obcas i trochę mną zakręciło na tym dziurawym chodniku…
-Nic nie szkodzi. Sam nie jestem bez winy, byłem zaczytany, nic nie widziałem co się przede mną dzieje. Być może gdybym nie miał gazety, mógłbym panią powstrzymać przed upadkiem.
-Niech pan nie przyjmuje całej winy na siebie. – Rozejrzała się nerwowo. – Nie widział może pan mojej torebki?
Thomas obejrzał się za siebie. Mała, czarna i otwarta torebka leżała obok jego zakupów. Schylił się, aby ją podnieść. Wysunęła się z niej karta identyfikacyjna, na której dostrzegł jej imię. Juliet. Poprawił bloczek, wpychając go z powrotem do środka, podał kobiecie jej rzeczy.
-Dziękuję panu najmocniej i jeszcze raz przepraszam.
-Jestem Tom. – skłonił się lekko. – Miło mi panią poznać.
Kobieta uśmiechnęła się serdeczniej.
-Juliet. Mi również bardzo miło. Nie wie pan…
-Tom.
-No dobrze, Tom, która jest godzina?
-Dochodzi dziesiąta.
-O Boże… Znowu spóźnię się do pracy, szef będzie wściekły! Muszę lecieć! – powiedziała, oddalając się już szybko, idąc chwiejnym krokiem z powodu złamanego obcasa.
-Ale… Może jeszcze byśmy się zobaczyli!
-Zadzwoń!
-Ale ja nie mam pani numeru…
Kobieta otwarła torebkę, wyrzucając w powietrze małą karteczkę. Thomas podbiegł i złapał ją, zanim ta upadła na ziemię.
„Juliet Kathe Bricks.
Pośrednik handlu nieruchomościami”
Po drugiej stronie tej skromnej wizytówki, widniał odręcznie napisany numer. Tom uśmiechnął się pod nosem do siebie. Dawno już nie miał takiego szczęścia jak dzisiaj rano. Podniósł ostrożnie swoje zakupy i ruszył w kierunku swojego mieszkania.


Honigham siedział u siebie w gabinecie za biurkiem. Przeglądał poranne wydania prasy. W każdym z nich centralne miejsce pierwszej strony zajmowała wzmianka o porannym morderstwie. Na szczęście media nie wiedziały za wiele. Podobnie zresztą jak i on sam. Pierwsze morderstwo przeminęło niemalże w ciszy, zabitym był bezdomny. Śmierć jakich wiele, prasa generalnie pomijała takie informacje. Drugie było podobne, ofiarą jednak była jedna z prostytutek. Trzecie jednak było już poważne, zabity został człowiek interesu, znany w mieście, jak i poza nim. To nie mogło przejść bez echa. Ślady jednak na nic nie wskazywały. Żadnych odcisków palców. Nawet najmniejszego. Każdy z zabitych miał liczne rany cięte, poszarpane ciało, miejscami poodrywane kawały mięsa od kości. Morderca był wybitnie brutalny, psychopata. Nikt normalny by tego nie uczynił. I to wszystko w przeciągu trzech nocy.
Ciszę i skupienie przerwało pukanie do drzwi.
-Wejść. – odburknął. Nie był wybitnie w nastroju, aby mu przeszkadzano.
-Laboratorium ma wstępne wyniki. – to był Walt.
-Coś ciekawego?
-Panna Callto nalega, aby pan osobiście je odebrał.
-Do diabła, jakby nigdy nie mogła tego przekazać przez umyślnego. – warknął.
-Mam wrażenie, że mogła coś znaleźć, szefie.
-Serio? – nie skrywał irytacji. – ZAWSZE coś znajduje, czego nie jesteśmy w stanie wykorzystać.
-Niestety nie jest to moja wina, szefie.
-Wiem, Walt. Dobra, chodźmy.
Jeff podniósł się ospale z fotela. Jasna koszula była miejscami wilgotna od potu. Przez niedziałającą od paru miesięcy klimatyzację, Honigham czuł się niemalże jak w szkole policyjnej, gdzie sale również były jej pozbawione. Wiele razy myśleli nad powieszeniem architekta, który tak zaprojektował tamten budynek, jednak nigdy nie spełnili tych przemyśleń. Być może lepiej dla nich.
Walt otworzył drzwi przed szefem, przepuszczając go. Na korytarzu zrównał się z nim, nie odzywał się jednak wcale. Inspektor po chwili westchnął głośno.
-Michel, czemu tak właściwie zaciągnąłeś się do policji?
Michel Walt był zdziwiony. Nie spodziewał się takiego pytania.
-Z tego samego powodu co pan, szefie. Aby służyć sprawiedliwości i łapać tych złych.
Jeff uśmiechnął się przebiegle.
-A czy nie zastanawiałeś się przypadkiem czasami, czy to nie my służymy tym złym, a ci dobrzy są przez nas ścigani? Jedynie czasami udaje nam się złapać tych, których z założenia powinniśmy?
-Raczej nie, szefie.
-Wierzysz w sprawiedliwość?
-Oczywiście.
-Przestań. Daleko zajdziesz młody. Ale nie możesz ufać sprawiedliwości bezgranicznie. Stoi ona zawsze po stronie mających władzę lub siłę. Nigdy po stronie tych właściwych. Zapamiętaj to, gdyż wiele razy może Ci pomóc wydostać się z tarapatów.
-Ale w jaki sposób?
-Tego musisz dowiedzieć się na swój własny sposób, młody.
Na tym zakończył rozmowę, zostawiając Walta sam na sam z myślami odnośnie tego.

Wstukał kod w zamek cyfrowy od laboratorium. Zasuwka odskoczyła z wyraźnym trzaskiem, dzięki czemu mógł otworzyć drzwi. Normalnie sterylne laboratorium, dzisiaj było niemalże w pełni zalane krwią. Na stole leżały ‘rozpieczętowane’ zwłoki. Jeff założył gumowe rękawiczki i wciągnął na twarz małą maseczkę. Podobnie postąpił jego pomocnik. Podeszli wolno do stołu, uważając, żeby się nie poślizgnąć.
-Panno Callto, co tu do cholery się działo?!
Kobieta w zakrwawionym fartuchu wyszła z drugiego pomieszczenia. W rękach trzymała mały notes. Zrobiła urażoną minę, jakby to, co zobaczyli, nie było wcale jej winą.
-No dobrze… Więc co pani znalazła?
-Niewiele. Mogę wręcz powiedzieć, że nic nowego w odniesieniu do tamtych poprzednich, poza dwoma drobnymi szczegółami.
-Jakimi?
-Ten tutaj ciągle krwawił obficie. Jego krew nie chciała zakrzepnąć.
-Przecież to niemożliwe, nawet ja ze swoim marnym biologicznym wykształceniem to wiem. – odburknął Honigham.
-Wiem doskonale, że to jest niemożliwe. Wiem także, co widziałam. Ciało było w pełni zimne, krew także. Jednak ciągle płynęła. Wyglądała tak, jakby została pozbawiona wszelkich trombocytów. Nic nie powstrzymywało ciągłego upływu krwi. To, co miał w sobie, jest obecnie na moich ubraniach i na podłodze. Nie wiem czy w nim została już chociażby kropelka.
-To jednak nie ma aż takiego znaczenia. Jaka jest ta druga rzecz?
-Jego DNA.
-Co z nim? Wyjaśnia może odpływ krwi?
-Nie. Jego kompletnego DNA nie ma… Rozpadło się w trakcie badania.
Honigham przybrał marsowy wyraz twarzy. Kolejna zagadka, kolejna różniąca się rzecz.
-O co tu do cholery biega?...

Nadinspektor stał nad rozłożonymi dokumentami i aktami z poprzednich morderstw oraz spraw. To morderstwo jest pierwsze, w którym ofiara jest w dziesiątkach kawałków. Ktoś musiał być nieźle wkurwiony, aby tego dokonać. Już parę lat temu pracował nad podobną sprawą, umorzoną jednak po paru miesiącach bez żadnych efektów. Przez trzy kolejne miesiące, były trzy morderstwa.
Pierwsze z nich było niemalże sterylne w porównaniu do ostatniego. Ofiara miała jedynie rozpruty żołądek i wybitą szczękę. Młoda, atrakcyjna, z dobrą pracą. Samotna. Cathrine jednak nie została zgwałcona, jej portmonetka z kilkudziesięcioma dolarami leżała tuż obok niej. Więc nie był to też napad rabunkowy. Według zeznać przyjaciół, nie miała wrogów. Jej były wrócił do swojego kraju, w którym zakończyła się wojna domowa. Nic tutaj nie miało sensu. Wyglądało to jak morderstwo dla samego zabicia, dla samej żądzy krwi. Niczym jakiś rytuał, tylko bez wszystkich podobno wymaganych do tego rzeczy pokroju świec, pentagramów i innych takich rzeczy. Zabójca wybitnie znał teren, gdyż kobieta zginęła na dobrze oświetlonej, monitorowanej ulicy. W ślepym punkcie kamery.
Drugie było podobne. Tutaj jednak ofiarą był ponad osiemdziesięcioletni staruszek, który po prostu nie miał szansy się obronić. Nie jest jasne, czy ciało zostało rozerwane w skutek naprawdę wielkiej siły mordercy, czy poprzez osłabione mięśnie i kości poszkodowanego. Pewne jest tylko to, że mężczyzna był cały czas przytomny. Przyczyną zgonu było uduszenie się własną krwią. Zapatrzone w jeden punkt oczy wiekowego człowieka wskazywać mogą, że oprawca lub oprawcy przypatrywali się śmierci. Okrutnej.
Trzecie zaś było najdziwniejsze ze wszystkich. Nie znaleziono nigdy ciała. Mąż ofiary zeznał, że żona miała kochanka, u którego spędzała jedną noc w ciągu tygodnia. Jednak mocne alibi i przygodnego towarzysza i prawowitego partnera wykluczały obu. Pierwszy tamtą noc spędził w szpitalu, po tym, jak potrącił go samochód parę godzin przed zdarzeniem. Drugi zaś był po drugiej stronie kraju, sadzając samolot na międzynarodowym lotnisku. Ludzie, którzy widzieli Elizabeth tamtej nocy mówili, że skręciła do parku. Nad ranem została tylko wielka plama krwi. Badania DNA potwierdziły, że to była jej krew. Po tym wydarzeniu morderstwa ustały.
Aż do teraz. Obecnych trzech, podobnie jak i tamtych, nie łączyło położenie w mieście. Wszystkie były w jego totalnie odmiennych miejscach. Na obrzeżach, w centrum, w dzielnicy przemysłowej, slumsach. Ofiary siebie wzajemnie nie znały. Ich sytuacja majątkowa była przeróżna, życie towarzyskie tak samo. Znaczy to mniej więcej w takim wypadku, że są wybierane przypadkowo.
Żadnych śladów, żadnych poszlak, nic. Rany ofiar były czyste od jakiegokolwiek obcego DNA, nawet włoska, złuszczonego naskórka, nic. Wszystko znikało, lub morderca był naprawdę doskonale przygotowany. Zbrodnia doskonała? Ludzie mówią, że szczęście kiedyś się kończy, a skurczybyk musi mieć go naprawdę ogromną ilość, skoro wychodzi ze wszystkiego bez najmniejszego problemu. Nie ma nawet żadnego świadka, który by chociaż delikatnie zasugerował sprawcę. Najmniejszego. Zarówno przeszłość jak i przyszłość, spowijała w danej chwili czarna mgła tajemnicy.

Walt wszedł do biura szefa. Zastał go ślęczącego nad papierami. Trwał w tej pozycji już od dobrych paru godzin, nie wychodząc nawet na chwilę z pomieszczenia. Kubek pełen zimnej kawy stał dokładnie tam, gdzie Michel zostawił go z samego rana. Teraz zaś delikatnie zapukał we framugę drzwi. Jeff wyrwany z letargu, spojrzał na chłopaka.
-Ta?
-Mamy go, szefie.
-Mamy kogo? – zainteresował się nagle, zrywając się z impetem z krzesła, które z trzaskiem wylądowało na podłodze.
-Nazywa się John Oldie, on ostatni widział Baiguna żywego.
-Esh. – Honigham nie krył zirytowania. – Na przyszłość lepiej dobieraj słowa, Młody…
-Przepraszam…
-Nie przepraszałbyś, gdybym z ekscytacji dostał palpitacji serca, kurwa. Gdzie on jest?
-W pokoju przesłuchań.
Jeff podniósł kubek z kawą i wziął łyk. Skrzywił się mocno z niesmakiem.
-Przynoś na przyszły raz gorącą, a nie taką zimną lurę jak teraz.
-Ale…
-Żadnego ale. I poza tym – ale to nie jest zdanie.
Michel pokręcił głową, wzdychając lekko. Po chwili jednak już biegł za szefem.

Ze skrzynki na listy wysypała się sterta ogłoszeń i trochę listów. Rob złapał je, zanim upadły na podłogę.
-Spam, spam, spam, to też spam, o, jeszcze jeden spam. A nie, to rachunek…
Thomas otworzył drzwi budynku i wszedł na korytarz, zamykając uważnie za sobą wejście. Tuż przed nim przy skrzynkach stał Robert, przeglądający przesyłki.
-Witam studenciaka. Znowu niechciana poczta?
-Taa… Zastanawiam się, czy dałoby radę wgrać na tą skrzynkę jakiś filtr antyspamowy, żeby ograniczyć trochę ilość tego, nawet zlikwidować do zera. Jednym ze słów filtrowanych byłby ‘rachunek’. Podobno jak się udowodni, że nie był dostarczony na czas, to nie trzeba płacić, a nawet można wygrać sprawę za pomówienie. Jestem tylko ciekaw, ile bym musiał kości pamięci włożyć do tych skrzynek i jakie dokładnie zasilanie podłączyć żeby to działało…
-Hola hola. Ty tu jesteś specem od informatyki, mnie w to nie mieszaj, i tak ledwie wiem o czym mówisz, Rob.
-No tak, wybaczy pan. Ciągle się zapominam. Działa już panu wszystko w systemie tak jak powinno? – zapytał student.
-Jak na razie, to chyba tak. W każdym bądź razie nie mam już tych wyskakujących okienek z reklamami stron dla samotnych facetów przed komputerem.
-Wie pan, panie Cage, mówiłem już skąd się one wzięły. – odparł z uśmiechem satysfakcji Rob.
-Oczywiście… No ale cóż, to już przeszłość.
-W razie czego wie pan gdzie mnie szukać.
-Tak. Zapewne znowu zgłoszę się niedługo z koszmarnym dla mnie problemem. Ale teraz już pora na mnie. Miłego dnia.
-Wzajemnie.
Rob zamknął skrzynkę i wszedł do najbliższego mieszkania. Tom tymczasem wspinał się po schodach na górę, aż na czwarte piętro tego niezbyt już nowego budynku. Stopnie skrzypiały przy każdym kroku, z barierki gdzieniegdzie odłupał się lakier.
„Eh. Ile bym dał za lepsze mieszkanie…”
Cage przekręcił klucz w zamku i wszedł do swojego mieszkania. Gdy tylko przekroczył próg, ktoś złapał go za ramię.
-Spóźniłeś się, chłopcze.

niedziela, 24 maja 2009

Rozdział 1 cz. 1

Kolejny kawałek małego cyklu. Nie jest to jeszcze kompletny 1 rozdział, nie mam pojęcia ile ich będzie w całości.

Thomas przekroczył próg małego sklepu, w którym robił codziennie zakupy od paru już lat. Sprzedawca powitał go z uśmiechem, sięgając pod ladę po już odłożone produkty.

-To samo co zawsze, prawda Tom?

-Oczywiście Frank, z małą jednak różnicą. Dorzuć jeszcze dzisiejszą gazetę. – odpowiedział zagadnięty, wskazując palcem na jednego z brukowców.

-O, zacząłeś się interesować tym co się dzieje dookoła Ciebie? Jaka odmiana po tylu latach. – sklepikarz nie krył swojego zdumienia. – Zawsze wchodziłeś, brałeś trochę jedzenia i wychodziłeś.

-Czasy jak widać się zmieniają. – odparł niedbale wzruszając ramionami.

-Uwierz, że mniej by mnie zdziwił policyjny koń, gdyby tutaj wszedł i zamówił piwo, niż Ty czytający gazetę!

-Stara wredota z Ciebie, Frank. Ile za tą gazetę?

-A znaj moje dobre serce, kupujesz ode mnie od tylu lat, że masz dzisiaj wyjątkowo stuprocentową zniżkę na tą kupkę papieru. Płacisz tyle co zwykle.

Thomas uśmiechnął się lekko zmieszany, podał sprzedawcy pieniądze, odbierając w zamian małą siatkę z chlebem sojowym, paroma plastrami szynki i innymi drobnymi sprawunkami. Złożoną gazetę wsadził pod pachę i wyszedł przed sklep. Idąc wzdłuż ulicy, wyciągnął rulonik i zaczął czytać.

„Kolejne morderstwo!

Dzisiaj w godzinach porannych, w jednym z zaułków miejskich, znaleziona została kolejna, brutalnie zabita osoba. Poszkodowanym jest Luke Baigun, znany prezes szybko rozwijającej się firmy prowadzącej handel nieruchomościami. Policja jednak nie podała żadnych szczegółów.

Czy to morderstwo ma związek z pozostałymi dwoma? Czy cokolwiek łączyło te osoby? A może mamy następcę Kuby Rozpruwacza?”

W momencie jak Tom czytał te słowa, gazeta ‘wyrwała’ mu się z rąk, a jej miejsce zajęła kobieta. Oboje w wyniku rozpędu skończyli na ziemi, a ‘oswobodzona’ gazeta poleciała z wiatrem. Zdziwiony Thomas przyglądał się kobiecie, która próbowała się z niego podnieść. Ciemna brunetka o brązowych oczach, kształtnym nosie, niezbyt mocno umalowana, ładnie, ale nie za skąpo ubrana, odpowiednio do obecnej pogody. Mężczyzna w końcu postanowił zachować się jak gentleman, pomagając kobiecie podnieść się z ziemi. Uśmiechnął się najuprzejmiej jak potrafił. Odpowiedziała mu delikatnym rozchyleniem warg. Miała proste, białe zęby.

-Przepraszam pana najmocniej, złamał mi się obcas i trochę mną zakręciło na tym dziurawym chodniku…

-Nic nie szkodzi. Sam nie jestem bez winy, byłem zaczytany, nic nie widziałem co się przede mną dzieje. Być może gdybym nie miał gazety, mógłbym panią powstrzymać przed upadkiem.

-Niech pan nie przyjmuje całej winy na siebie. – Rozejrzała się nerwowo. – Nie widział może pan mojej torebki?

Thomas obejrzał się za siebie. Mała, czarna i otwarta torebka leżała obok jego zakupów. Schylił się, aby ją podnieść. Wysunęła się z niej karta identyfikacyjna, na której dostrzegł jej imię. Juliet. Poprawił bloczek, wpychając go z powrotem do środka, podał kobiecie jej rzeczy.

-Dziękuję panu najmocniej i jeszcze raz przepraszam.

-Jestem Tom. – skłonił się lekko. – Miło mi panią poznać.

Kobieta uśmiechnęła się serdeczniej.

-Juliet. Mi również bardzo miło. Nie wie pan…

-Tom.

-No dobrze, Tom, która jest godzina?

-Dochodzi dziesiąta.

-O Boże… Znowu spóźnię się do pracy, szef będzie wściekły! Muszę lecieć! – powiedziała, oddalając się już szybko, idąc chwiejnym krokiem z powodu złamanego obcasa.

-Ale… Może jeszcze byśmy się zobaczyli!

-Zadzwoń!

-Ale ja nie mam pani numeru…

Kobieta otwarła torebkę, wyrzucając w powietrze małą karteczkę. Thomas podbiegł i złapał ją, zanim ta upadła na ziemię.

„Juliet Kathe Bricks.

Pośrednik handlu nieruchomościami”

Po drugiej stronie tej skromnej wizytówki, widniał odręcznie napisany numer. Tom uśmiechnął się pod nosem do siebie. Dawno już nie miał takiego szczęścia jak dzisiaj rano. Podniósł ostrożnie swoje zakupy i ruszył w kierunku swojego mieszkania.

Honigham siedział u siebie w gabinecie za biurkiem. Przeglądał poranne wydania prasy. W każdym z nich centralne miejsce pierwszej strony zajmowała wzmianka o porannym morderstwie. Na szczęście media nie wiedziały za wiele. Podobnie zresztą jak i on sam. Pierwsze morderstwo przeminęło niemalże w ciszy, zabitym był bezdomny. Śmierć jakich wiele, prasa generalnie pomijała takie informacje. Drugie było podobne, ofiarą jednak była jedna z prostytutek. Trzecie jednak było już poważne, zabity został człowiek interesu, znany w mieście, jak i poza nim. To nie mogło przejść bez echa. Ślady jednak na nic nie wskazywały. Żadnych odcisków palców. Nawet najmniejszego. Każdy z zabitych miał liczne rany cięte, poszarpane ciało, miejscami poodrywane kawały mięsa od kości. Morderca był wybitnie brutalny, psychopata. Nikt normalny by tego nie uczynił. I to wszystko w przeciągu trzech nocy.

Ciszę i skupienie przerwało pukanie do drzwi.

-Wejść. – odburknął. Nie był wybitnie w nastroju, aby mu przeszkadzano.

-Laboratorium ma wstępne wyniki. – to był Walt.

-Coś ciekawego?

-Panna Callto nalega, aby pan osobiście je odebrał.

-Do diabła, jakby nigdy nie mogła tego przekazać przez umyślnego. – warknął.

-Mam wrażenie, że mogła coś znaleźć, szefie.

-Serio? – nie skrywał irytacji. – ZAWSZE coś znajduje, czego nie jesteśmy w stanie wykorzystać.

-Niestety nie jest to moja wina, szefie.

-Wiem, Walt. Dobra, chodźmy.

Jeff podniósł się ospale z fotela. Jasna koszula była miejscami wilgotna od potu. Przez niedziałającą od paru miesięcy klimatyzację, Honigham czuł się niemalże jak w szkole policyjnej, gdzie sale również były jej pozbawione. Wiele razy myśleli nad powieszeniem architekta, który tak zaprojektował tamten budynek, jednak nigdy nie spełnili tych przemyśleń. Być może lepiej dla nich.

Walt otworzył drzwi przed szefem, przepuszczając go. Na korytarzu zrównał się z nim, nie odzywał się jednak wcale. Inspektor po chwili westchnął głośno.

-Michel, czemu tak właściwie zaciągnąłeś się do policji?

Michel Walt był zdziwiony. Nie spodziewał się takiego pytania.

-Z tego samego powodu co pan, szefie. Aby służyć sprawiedliwości i łapać tych złych.

Jeff uśmiechnął się przebiegle.

-A czy nie zastanawiałeś się przypadkiem czasami, czy to nie my służymy tym złym, a ci dobrzy są przez nas ścigani? Jedynie czasami udaje nam się złapać tych, których z założenia powinniśmy?

-Raczej nie, szefie.

-Wierzysz w sprawiedliwość?

-Oczywiście.

-Przestań. Daleko zajdziesz młody. Ale nie możesz ufać sprawiedliwości bezgranicznie. Stoi ona zawsze po stronie mających władzę lub siłę. Nigdy po stronie tych właściwych. Zapamiętaj to, gdyż wiele razy może Ci pomóc wydostać się z tarapatów.

-Ale w jaki sposób?

-Tego musisz dowiedzieć się na swój własny sposób, młody.

Na tym zakończył rozmowę, zostawiając Walta sam na sam z myślami odnośnie tego.

Wstukał kod w zamek cyfrowy od laboratorium. Zasuwka odskoczyła z wyraźnym trzaskiem, dzięki czemu mógł otworzyć drzwi. Normalnie sterylne laboratorium, dzisiaj było niemalże w pełni zalane krwią. Na stole leżały ‘rozpieczętowane’ zwłoki. Jeff założył gumowe rękawiczki i wciągnął na twarz małą maseczkę. Podobnie postąpił jego pomocnik. Podeszli wolno do stołu, uważając, żeby się nie poślizgnąć.

-Panno Callto, co tu do cholery się działo?!

Kobieta w zakrwawionym fartuchu wyszła z drugiego pomieszczenia. W rękach trzymała mały notes. Zrobiła urażoną minę, jakby to, co zobaczyli, nie było wcale jej winą.

-No dobrze… Więc co pani znalazła?

-Niewiele. Mogę wręcz powiedzieć, że nic nowego w odniesieniu do tamtych poprzednich, poza dwoma drobnymi szczegółami.

-Jakimi?

-Ten tutaj ciągle krwawił obficie. Jego krew nie chciała zakrzepnąć.

-Przecież to niemożliwe, nawet ja ze swoim marnym biologicznym wykształceniem to wiem. – odburknął Honigham.

-Wiem doskonale, że to jest niemożliwe. Wiem także, co widziałam. Ciało było w pełni zimne, krew także. Jednak ciągle płynęła. Wyglądała tak, jakby została pozbawiona wszelkich trombocytów. Nic nie powstrzymywało ciągłego upływu krwi. To, co miał w sobie, jest obecnie na moich ubraniach i na podłodze. Nie wiem czy w nim została już chociażby kropelka.

-To jednak nie ma aż takiego znaczenia. Jaka jest ta druga rzecz?

-Jego DNA.

-Co z nim? Wyjaśnia może odpływ krwi?

-Nie. Jego kompletnego DNA nie ma… Rozpadło się w trakcie badania.

Honigham przybrał marsowy wyraz twarzy.

-O co tu do cholery biega?...

Prolog

Jak zawsze ostrzegam, że ze słownictwem się nie szczypię. Jest to swoistego rodzaju wstęp do kolejnego mojego tekstu. Nie wiem tylko, kiedy go dokończę. W każdym bądź razie - zapraszam.

Czarny sztormiak ciągnął się za spieszącym ulicą człowiekiem. Słabe światła w tej dzielnicy na niewiele spisywały się przy dobrej pogodzie, nie mówiąc już nic o obecnej ulewie. Głębokie do kostek dziury w chodniku w pełni wypełniły się wodą, a drogą płynęła mała rzeka. Przejeżdżające raz na jakiś czas samochody zalewały wszystko dookoła fontanną spod kół. W taką pogodę każdy kierowca miał serdecznie gdzieś przechodniów. Nawet wtedy, kiedy mogło się okazać, że to Twój własny szef. Mały Ford przemknął obok pieszego z dużą prędkością, zalewając jeszcze suche miejsca na jego ubraniu. Z wściekłością wypisaną na twarzy, człowiek spojrzał na oddalający się w ciemność samochód, dostrzegając ledwo widoczną już rejestrację.

-John, sukinsynie jeden, pomówię się z Tobą jutro w robocie… Będziesz zapierdalał z papierami ile wlezie, aż Ci bokiem wyjdą dwa razy. Pożałujesz…

Wspomniany John miał właśnie to nieszczęście trafić na własnego szefa.

Parę minut później, w czasie gdy kierowca wysiadał ze swojego samochodu, ktoś biegnąc uderzył barkiem przemokniętego szefa.

-Uważaj do cholery, bo…

Jedno spojrzenie w przesiąknięte bólem oczy tamtego człowieka, wystarczyły, aby uciszyć wszelkie roszczenia. Nie mówiąc nic, zniknął nagle w zaułku.

-Hej!

Szef Johna zawrócił, wyciągając w pośpiechu telefon komórkowy, skręcił za nieznajomym w boczną uliczkę, sądząc, że będzie potrzebować jakiejś pomocy. Rozległ się zagłuszony szumem ulewy dźwięk wybieranego numeru i sygnał łączenia. Z telefonem przy uchu, szef brnął w ciemność dróżki.

-Co do…

Telefon plasnął w stojącą wodę.

-Pogotowie, słucham.

-…

-Halo?

-…

-To nie jest numer na który się dzwoni robić wygłupy.

-…

-Halo?!

-…

Kobieta po drugiej stronie słuchawki rozłączyła się.

Nad ranem z zaułka wyszedł chudy, bardzo blady mężczyzna. Długie ciemne włosy były w nieładzie, podobnie jak i nie przycinany od dawna zarost. Niemalże biegiem udał się do pobliskiej rudery. Na chodniku zostawiał krwawe odciski poszarpanych butów, które po chwili spłukał deszcz. Parę minut później, pewna kobieta z krzykiem przerażenia ujrzała wnętrze bocznej dróżki. Jej mąż ze zgrozą wykręcił na komórce 112.

-Policja? Chciałem zgłosić morderstwo…

Żółta policyjna linia odgrodziła kawałek chodnika i zaułek od reszty świata. Paru mundurowych stanęła przed nią, blokując przejście tłumowi ciekawskich, żądnych krwi bestii – ludzi. Z wnętrza dobiegł jęk obrzydzenia i zalewanego wymiocinami śmietnika.

-Walt, co Ty do cholery robisz?! Wiem, że to do diabła Twoja pierwsza sprawa, ale kurwa, nie rzygaj na widok paru flaków! Będziesz widywał gorsze rzeczy!

-Wybacz, szefie… Po prostu mam… Słaby żołądek…

Zielonkawy młodzieniec w ciemnym, zabrudzonym płaszczu, wyszedł chwiejnie z zaułka, udając się do pobliskiego radiowozu. Starszy mężczyzna z niesmakiem spoglądał za odchodzącym.

-Żółtodzioby… - mruknął odwracając się.

Nad plamą krwi pochylona była kobieta w średnim wieku. W umazanych krwią rękawiczkach trzymała małą fiolkę pełną krwi. Dookoła niej paru innych, podobnie wyglądających ‘speców’ szukało części ciała zamordowanego. Jeff Honigham zbliżył się do pochylonej kobiety.

-Znaleźliście cokolwiek?

-Nie. Gość nazywał się Luke Baigun. Zwłoki, a raczej to, co z nich zostało, wyglądają tak, jakby ktoś je po prostu rozerwał na strzępy. Na rękach widać ślady głębokich cięć, jednak nie są one regularne. Brzuch musiał zostać rozpruty. Innego wyjścia nie widzę. Tam pod ścianą leży kawałek nerki, przynajmniej tak mi się wydaje w obecnych warunkach. Musiałabym sprawdzić wszystko dokładniej w laboratorium. Tutaj mogę podać jedynie swoje przypuszczenia.

-Więc jakie one są, pani Callto?

-Panno, jeśli łaska. Cóż. Wygląda to na pierwszy rzut oka jak atak zwierzęcia.

-Jakiego?

-Nie mam najmniejszego pojęcia obecnie. Na pewno duże, inaczej nie dałoby rady rozerwać ciała.

-A mógłby zrobić to człowiek?

-Oczywiście. Lub paru ludzi.

-Więc nie wyklucza pani tego, że to morderstwo?

-Czy zrobiło to zwierzę czy człowiek, to i tak i tak jest to morderstwo. Ale tak. Mógł to zrobić homo sapiens.

-Doskonale, czyli wracamy z powrotem do mojej dziedziny.

Jeff odwrócił się od laborantki. Spojrzał w wytrzeszczone oczy trupa.

„Ochyda…”

Po drugiej stronie zaułka błysnął flesz aparatu. Oznaczonym numerem 9 dowodem była komórka. W sekundę po tym, jak została sfotografowana, zaczęła dzwonić. Honigham podszedł szybko do niej, podniósł i odebrał.

-Nareszcie, tak się martwiłam…

-Przepraszam, ale z kim mówię?

-No jak to Luke, nie poznajesz swojej kizi-mizi?

-Pani jest żoną Luke’a Baiguna?

-Tak, ale kim do cholery pan jest?

-Nadinspektor Honigham. Pani mąż nie żyje.

-O Boże…

-Proszę pani?

-…

-Cholera, rozłączyła się.

Pod żółtą linią pojawił się ponownie Walt. Rozpięty płaszcz był już wytarty z wielokolorowości. Chwiejnym krokiem zbliżył się do szefa. Niebieskie oczy patrzyły już nieco przytomniej na otoczenie. Gdy Jeff go zauważył, rzucił mu komórkę.

-Łap, dowiedz się, kto widział go po raz ostatni.

-Tak jest. – wybełkotał w odpowiedzi.

Honigham siadł za kierownicą służbowego Audi. Nerwowo pociągał za krótko przyciętą bródkę. Spojrzał w lusterko, gdzie jedyne co zobaczył, to szare oczy i pobrużdżona zmarszczkami twarz. Od bycia stale ponurym, pojawiły mu się one przedwcześnie. Myśli kołatały się bez ładu i składu w jego głowie.

-To już cholera trzeci w tym tygodniu…

Waldek

Ciemna, grudniowa noc, jak można tego się było spodziewać, nie była najcieplejszą porą doby. Nieliczne postacie czekające na przystanku na spóźniający się jak zwykle tramwaj, próbowały się ogrzać na wszelkie sposoby. Wrocławski Plac Grunwaldzki wypełniały więc szybko zamarzające obłoczki pary, unoszące się z ludzkich ust. To miasto nigdy nie spało, zawsze tętniło życiem. Ilość samochodów malała nieznacznie, jednak nadal na ulicach panował spory ruch. Waldek, jeden z ludzi żyjących bez samochodu, musiał jednak czekać na MPK. Wracając późną porą z pracy, nie był zbytnio ożywiony, także nie zainteresował go zbytnio przejeżdżający obok samochód, z którego leciało głośno puszczane techo.
"Heh. Gdyby nie szyby, byłby głośniejszy od startującego Jumbo-Jeta...", pomyślał Waldek.
W końcu jednak rozległ się łoskot nadjeżdżającego powoli tramwaju. Oślepiający blask świateł aż do ostatniej chwili uniemożliwiał odczytanie numeru.
"Kurwa... Nie ten. Niech go szlag."
Większość ludzi z przystanku, z westchnieniem ulgi powitała 'ciepłe' wnętrze pojazdu. Po chwili drzwi zamknęły się z ogłuszającym trzaskiem, tak typowym dla tych złomów. Na przystanku został już tylko Waldek i grupka dresów.

Waldemar Borski był niczym nie wyróżniającym się człowiekiem. Były student Uniwersytetu, pracował teraz w Pasażu Grunwaldzkim jako ochroniarz. Nie posiadał jednak wykształcenia żadnego. Będąc jeszcze na drugim roku, wypadki losowe uniemożliwiły mu dalsze studiowanie. Tragiczna śmierć obojga rodziców, zmusiła go do nagłego podjęcia pracy i utrzymywania siebie samego. Kolidowało to jednak z nauką, przez co Waldek utracił stypendium, po czym nie zdał żadnego z sześciu egzaminów. Od rozpaczy odwiodła go jedynie jego dziewczyna, Gosia. Gdyby nie ona, Waldek raczej na pewno popadłby w apatię i już dawno się poddał. Byli ze sobą już ładnych parę lat, znali się jeszcze z czasów liceum. Ona była obecnie na czwartym roku medycyny, planowała być pediatrą. Opłacalna w obecnych czasach praca. Znacznie bardziej niż ciężka harówka na stanowisku ochroniarza. Zagranica kusiła chłopaka mocno, nie chciał jednakże zostawiać swojej kobiety samej. Nie w tym kraju. Jego wszystkie marzenia się na razie nie sprawdzały, poza właśnie nią. Szczęśliwie zakochany, oszczędzał przez ostatni rok, na najpiękniejszy jego zdaniem pierścionek u jubilera. Teraz małe pudełeczko z nim trzymał mocno w kieszeni.

-Za miesiąc w końcu dzień moich oświadczyn... Potem rok, i wyjeżdżamy za granicę.
-Jesteś pewien, że tego właśnie chcesz, Waldek?
-Tak. Tylko ona mi teraz pozostała. Bez niej żyć nie chcę...
-Uważaj przyjacielu, coś mi się w niej nie podoba.
-Zachowaj swoje zdanie dla siebie Piotrek. Nie potrzebuję Twojej opinii na temat mojego życia.
-Rób jak chcesz. To nie ja będę cierpiał.


Teraz z rozrzewnieniem wspominał tamtą rozmowę. W tym momencie stracił swojego długoletniego przyjaciela. Od tamtego momentu żaden z nich się nie odezwał do siebie. Jakby nigdy nie istnieli.

Ciszę na przystanku przerywały tylko głośne klątwy i przechwałki dresów. Pomimo lodowatej temperatury, żaden z nich nie miał na sobie kurtki, a ławka na której siedzieli, musiała być potwornie zimna.

"Typowe, kurwa, dresy. Gdybym tylko..."
Myśli Waldka zostały nagle ucięte przez pierwsze nuty IX Symfonii Beethoven'a. Szamocząc się chwilę z kurtką, wydobył wreszcie komórkę. Na wyświetlaczu migało zdjęcie jego Gosi, a zegar pokazywał godzinę 2 z minutami w nocy.

-Tak, Kochanie?
W słuchawce jednak dało się słyszeć tylko jęki i ciche popiskiwanie. Jednocześnie coś głośno szumiało w mikrofonie po drugiej stronie.
-Gosia, Słoneczko? Słyszysz mnie?
Teraz wyraźnie usłyszał sapanie jakiegoś mężczyzny i pomruki zadowolenia jego dziewczyny.
-Waldek? Wiesz co Kochanie?... Muszę ci coś w końcu powiedzieć. - Gosia w końcu się odezwała.
-Tak?...
-Spierdalaj chuju! Nie chcę cię nigdy więcej w życiu widzieć debilu!
Połączenie zostało nagle przerwane. Waldek stał oniemiały na przystanku, ciągle trzymając komórkę przy uchu. Całe jego życie legło teraz w gruzach. Jego dziewczyna go zdradzała. A raczej mówiąc ściślej, jego obecnie już była dziewczyna. Wszystko, dla czego żył, przestało mieć znaczenie. Był znowu sam jak palec.
"Więc to wszystko to była tylko gra?... Dlaczego?... Co robiłem nie tak? Byłem tylko dla niej..."
Waldek wymacał pudełko z pierścionkiem w kieszeni. W przypływie gniewu zgniótł je mocno. Nie przypominało już tego ładnego opakowania, które wybierał równie starannie co ten kawałek biżuterii.
"I na chuj to wszystko?!"
Poczuł na ramieniu czyjąś rękę. Obrócił się powoli z gniewem w oczach, stając twarzą w twarz z paroma dresami, tymi, którzy wcześniej okupowali ławkę.
-Dawaj telefon, chuju.
"Telefon?..." Waldek uświadomił sobie, że ciągle trzyma w ręce komórkę.
-Słyszysz co do ciebie mówię, głąbie?!
-Nie dam wam telefonu...
Chwilę później z jego złamanego nosa tryskała krew, zalewając kurtkę.
-Oddawaj po dobroci, albo przypierdolę ci tak, że się kurwa nigdy nie wyliszajesz...
-Mówi się wyliżesz, szmato...
Następne uderzenie spadło na niego jeszcze szybciej. Chłopak nie zdążył się nawet zasłonić. Pięść dresa uderzyła go znowu w twarz, miażdżąc wargi i wybijając dwa przednie zęby.
-Kułtfa!
Jeden z rabusiów podszedł do Waldka od tyłu, łapiąc go za przeguby, wyginając mu mocno ręce do tyłu. Chłopak syknął z zadanego mu znowu bólu.
-No cwaniaczku, teraz się porachujemy. Kto tu jest szmatą?!
-Tfy...
Kolejne uderzenie, kolejny ząb, który wypadł z rozwartych ust. Następny cios trafił go w brzuch, wypierając powietrze z płuc, zalewając je w zamian krwią z ust i nosa. Krztusząc się i próbując złapać oddech, poczuł, że jego ręka wygina się jeszcze bardziej, aż w końcu przejmujący ból w barku dał znać o tym, że pękła torebka stawowa. Uderzenie w skroń pozbawiło go w końcu przytomności...

Stukot kół na szynach znacznie wcześniej oznajmił o przyjeździe tramwaju. Motorniczy zatrzymał pojazd raptownie, dzwoniąc dzwonkiem na leżącą na torach postać.
-Ruszaj się stamtąd pijaku!
Mężczyzna jednak się nie ruszał. Chcąc nie chcąc, motorniczy musiał wysiąść i podejść do człowieka.
-Nie dość kurwa, że jestem spóźniony i chcę do domu, to jeszcze muszę się pijakami zajmować.
Położył leżącej postaci rękę na ramieniu, potrząsając nią.
-Wstawaj! Tam masz ławkę! Ruszaj się!
Nic to jednak nie dawało. Motorniczy podniósł rękę i zobaczył w świetle tramwajowych lamp, że jest ona cała we krwi. Gniew na jego twarzy ustąpił miejsca przerażeniu.
-O kurwa...
Wskoczył szybko do kabiny i złapał za radio.
-Centrala! Tu Borewski, wezwijcie pogotowie na Plac Grunwaldzki, na szynach leży ranny mężczyzna, krwawi. Tylko szybko!
-Przyjęłam.

2 miesiące później...

Waldek w końcu mógł opuścić szpital. Połamane żebra zrosły się dobrze, wargi nadal były opuchnięte, pod okiem zaś widać było jeszcze ślady zgniłej plamy. Prawie bezzębna szczęka ciągle lekko się poruszała przy każdym kroku. Mocno naciągnięta czapka zakrywała blizny na czaszce. Jego prawa ręka jednak ciągle spoczywała na temblaku. Według opinii ortopedy, mało prawdopodobne, aby kiedykolwiek odzyskała ona chociaż połowę sprawności przy poruszaniu. Rehabilitacja dawała jednak dużą szansę na zregenerowanie sporej części siły chwytu. Najgorszy był jednak fakt, że jego L4 kończyło się za miesiąc, a po tym nie mógł już wrócić do pracy. Nie nadawał się na ochroniarza w takim stanie. Więc nie ma również i pracy. Przez cały czas pobytu w szpitalu, nie miał żadnych odwiedzin. Teraz kierował się na komisariat. Policjant w szpitalu nie był w stanie udzielić odpowiedzi na jego pytania. Skierował go natomiast na posterunek.

-Ah, to pan, panie Borski.
-Miło mi proszfe pfana.
-Niech pan siada. Muszę z panem porozmawiać.
-Dziękfuje.
Waldek zajął przeznaczone mu krzesło. Jego rozmówca sięgnął do szafki stojącej obok i wyjął cienką teczkę.
-Otóż złożył pan relację, że napadło pana paru dresów. Pobili pana i zabrali panu komórkę, portfel z dokumentami oraz pierścionek zaręczynowy. Zgadza się?
-Tak.
-Nie pamięta pan jednak twarzy przestępców?
-Nie, było ciemnfo i nie zauwaszyłem niszego szczególnego.
-Wie pan, że w takiej sytuacji niemalże niemożliwe jest znalezienie sprawców?
-Ale...
-Sprawa została wczoraj umożona ze względu na przedawnienie i brak znalezienia sprawców.
-Ale...
-Dziękuję panu, może pan już odejść. Dowidzenia.
Waldek wstał bez żadnego pożegnania. Teraz już nawet nie miał za co żyć. Pieniędzy na koncie było mało, rehabilitacja droga, a on nie miał dokumentów.

Klucz w zamku przekręcił się opornie. Waldek sięgnął zdrową ręką do włącznika światła. Nacisnął przycisk. Nie było żadnej reakcji.
"Przeklęta żarówka..."
Przeszedł po ciemku do pokoju. Wymacał na ścianie przycisk. Ponownie żadnej reakcji.
-PIERDOLONA ELEKTROWNIA! KURWA!
Nie miał już nawet prądu. Całe jedzenie w lodówce było już też popsute. Jedyne co jeszcze dopływało do domu, to woda. Przemył twarz. Chociaż tyle mógł zrobić, aby nie popaść w odrętwienie.
-I na co mam żyć?... Na chuj to wszystko?

Mocne pukanie do drzwi wyrwało go z płytkiego snu. Myślał przez chwilę, że to złudzenie. Pukanie jednak się powtórzyło. Wstał z trudem i powlókł się do drzwi. Otworzył je powoli. Za nimi stała Gosia.
-Waldek...
Nałożony na szybko makijaż nie zakrywał całkowicie podkrążonych oczu. Pogryzione wargi były pokryte delikatnymi strupkami, zaś na szyi widać było czerwone pręgi.
-Mogę wejść?
Chłopak skinął jakby od niechcenia głową, wpuszczając dziewczynę do środka. Gdy tylko przeszli do jedynego pokoju, ta natychmiast rzuciła mu się na szyję.
-Walduś... Ja już dłużej tak niemogę. To było złe co ci zrobiłam... Przepraszam...
Nie mógł się zebrać, aby jej odpowiedzieć. Ona zaś uznała tą ciszę za zgodę.
-Wynagrodzę ci to...
Odeszła kawałek do łóżka, zrzucając po drodze sweter i koszulkę. Była już tylko w spodniach i cienkim staniku. Odwróciła głowę uśmiechając się kusząco. Waldek zrobił krok naprzód. Gosia położyła się szybko na łóżku. Chłopak sięgnął po leżącą u jego stóp małą poduszkę. Dziewczyna zaśmiała się. Wiedziała jakie lubił zabawy. Chłopak usiadł obok niej na posłaniu. Objęła go delikatnie rękoma, przyciągając do siebie.

Parę minut później, Waldek bez serca przeszukiwał jej torebkę, spoglądając ukradkiem na wciąż leżące na łóżku ciało dziewczyny, uduszonej bez skrupółów poduszką.
-Byłem dla ciebie za dobry... To był twój wybór Małgorzato...
W końcu znalazł portmonetkę. Gdy ją otworzył, wyleciał z niej kawałek papieru. Świadectwo wizyty u ginekologa i poświadczenie 3 miesiąca ciąży. Pod spodem znajodwało się wypisane jej ręką jego imię i nazwisko. Na drugiej stronie był jeszcze jeden dopisek.
-Ojciec?...
Chłopak spojrzał ukradkiem na leżące ciało.
-Zabiłem jeszcze własne dziecko. Zabiłem...

Na stole przed nim leżał nóż i pistolet na gwoździe. Wiedział, że wystarczy lekko nacisnąć przycisk.

Końcówka gwoździa wystawała z jego czaszki. Razem z krwią z ziejącego otworu, wypływały powoli kawałki poszarpanego metalem mózgu. W takim też stanie znalazł go właściel mieszkania, który chciał odebrać opłatę za pokój, zaległą od trzech miesięcy. Ani Gosi, ani Waldka ocalić się już w żaden sposób nie dało.

Tydzień później, nad zasypywanym grobem stał samotnie Piotrek.
-Ostrzegałem cię, przyjacielu. Żyłeś jednak swoim życiem, i je przeżyłeś. Niech ci się wiedzie po drugiej stronie, w którą nigdy nie wierzyłeś. Żegnaj...