niedziela, 24 maja 2009

Rozdział 1 cz. 1

Kolejny kawałek małego cyklu. Nie jest to jeszcze kompletny 1 rozdział, nie mam pojęcia ile ich będzie w całości.

Thomas przekroczył próg małego sklepu, w którym robił codziennie zakupy od paru już lat. Sprzedawca powitał go z uśmiechem, sięgając pod ladę po już odłożone produkty.

-To samo co zawsze, prawda Tom?

-Oczywiście Frank, z małą jednak różnicą. Dorzuć jeszcze dzisiejszą gazetę. – odpowiedział zagadnięty, wskazując palcem na jednego z brukowców.

-O, zacząłeś się interesować tym co się dzieje dookoła Ciebie? Jaka odmiana po tylu latach. – sklepikarz nie krył swojego zdumienia. – Zawsze wchodziłeś, brałeś trochę jedzenia i wychodziłeś.

-Czasy jak widać się zmieniają. – odparł niedbale wzruszając ramionami.

-Uwierz, że mniej by mnie zdziwił policyjny koń, gdyby tutaj wszedł i zamówił piwo, niż Ty czytający gazetę!

-Stara wredota z Ciebie, Frank. Ile za tą gazetę?

-A znaj moje dobre serce, kupujesz ode mnie od tylu lat, że masz dzisiaj wyjątkowo stuprocentową zniżkę na tą kupkę papieru. Płacisz tyle co zwykle.

Thomas uśmiechnął się lekko zmieszany, podał sprzedawcy pieniądze, odbierając w zamian małą siatkę z chlebem sojowym, paroma plastrami szynki i innymi drobnymi sprawunkami. Złożoną gazetę wsadził pod pachę i wyszedł przed sklep. Idąc wzdłuż ulicy, wyciągnął rulonik i zaczął czytać.

„Kolejne morderstwo!

Dzisiaj w godzinach porannych, w jednym z zaułków miejskich, znaleziona została kolejna, brutalnie zabita osoba. Poszkodowanym jest Luke Baigun, znany prezes szybko rozwijającej się firmy prowadzącej handel nieruchomościami. Policja jednak nie podała żadnych szczegółów.

Czy to morderstwo ma związek z pozostałymi dwoma? Czy cokolwiek łączyło te osoby? A może mamy następcę Kuby Rozpruwacza?”

W momencie jak Tom czytał te słowa, gazeta ‘wyrwała’ mu się z rąk, a jej miejsce zajęła kobieta. Oboje w wyniku rozpędu skończyli na ziemi, a ‘oswobodzona’ gazeta poleciała z wiatrem. Zdziwiony Thomas przyglądał się kobiecie, która próbowała się z niego podnieść. Ciemna brunetka o brązowych oczach, kształtnym nosie, niezbyt mocno umalowana, ładnie, ale nie za skąpo ubrana, odpowiednio do obecnej pogody. Mężczyzna w końcu postanowił zachować się jak gentleman, pomagając kobiecie podnieść się z ziemi. Uśmiechnął się najuprzejmiej jak potrafił. Odpowiedziała mu delikatnym rozchyleniem warg. Miała proste, białe zęby.

-Przepraszam pana najmocniej, złamał mi się obcas i trochę mną zakręciło na tym dziurawym chodniku…

-Nic nie szkodzi. Sam nie jestem bez winy, byłem zaczytany, nic nie widziałem co się przede mną dzieje. Być może gdybym nie miał gazety, mógłbym panią powstrzymać przed upadkiem.

-Niech pan nie przyjmuje całej winy na siebie. – Rozejrzała się nerwowo. – Nie widział może pan mojej torebki?

Thomas obejrzał się za siebie. Mała, czarna i otwarta torebka leżała obok jego zakupów. Schylił się, aby ją podnieść. Wysunęła się z niej karta identyfikacyjna, na której dostrzegł jej imię. Juliet. Poprawił bloczek, wpychając go z powrotem do środka, podał kobiecie jej rzeczy.

-Dziękuję panu najmocniej i jeszcze raz przepraszam.

-Jestem Tom. – skłonił się lekko. – Miło mi panią poznać.

Kobieta uśmiechnęła się serdeczniej.

-Juliet. Mi również bardzo miło. Nie wie pan…

-Tom.

-No dobrze, Tom, która jest godzina?

-Dochodzi dziesiąta.

-O Boże… Znowu spóźnię się do pracy, szef będzie wściekły! Muszę lecieć! – powiedziała, oddalając się już szybko, idąc chwiejnym krokiem z powodu złamanego obcasa.

-Ale… Może jeszcze byśmy się zobaczyli!

-Zadzwoń!

-Ale ja nie mam pani numeru…

Kobieta otwarła torebkę, wyrzucając w powietrze małą karteczkę. Thomas podbiegł i złapał ją, zanim ta upadła na ziemię.

„Juliet Kathe Bricks.

Pośrednik handlu nieruchomościami”

Po drugiej stronie tej skromnej wizytówki, widniał odręcznie napisany numer. Tom uśmiechnął się pod nosem do siebie. Dawno już nie miał takiego szczęścia jak dzisiaj rano. Podniósł ostrożnie swoje zakupy i ruszył w kierunku swojego mieszkania.

Honigham siedział u siebie w gabinecie za biurkiem. Przeglądał poranne wydania prasy. W każdym z nich centralne miejsce pierwszej strony zajmowała wzmianka o porannym morderstwie. Na szczęście media nie wiedziały za wiele. Podobnie zresztą jak i on sam. Pierwsze morderstwo przeminęło niemalże w ciszy, zabitym był bezdomny. Śmierć jakich wiele, prasa generalnie pomijała takie informacje. Drugie było podobne, ofiarą jednak była jedna z prostytutek. Trzecie jednak było już poważne, zabity został człowiek interesu, znany w mieście, jak i poza nim. To nie mogło przejść bez echa. Ślady jednak na nic nie wskazywały. Żadnych odcisków palców. Nawet najmniejszego. Każdy z zabitych miał liczne rany cięte, poszarpane ciało, miejscami poodrywane kawały mięsa od kości. Morderca był wybitnie brutalny, psychopata. Nikt normalny by tego nie uczynił. I to wszystko w przeciągu trzech nocy.

Ciszę i skupienie przerwało pukanie do drzwi.

-Wejść. – odburknął. Nie był wybitnie w nastroju, aby mu przeszkadzano.

-Laboratorium ma wstępne wyniki. – to był Walt.

-Coś ciekawego?

-Panna Callto nalega, aby pan osobiście je odebrał.

-Do diabła, jakby nigdy nie mogła tego przekazać przez umyślnego. – warknął.

-Mam wrażenie, że mogła coś znaleźć, szefie.

-Serio? – nie skrywał irytacji. – ZAWSZE coś znajduje, czego nie jesteśmy w stanie wykorzystać.

-Niestety nie jest to moja wina, szefie.

-Wiem, Walt. Dobra, chodźmy.

Jeff podniósł się ospale z fotela. Jasna koszula była miejscami wilgotna od potu. Przez niedziałającą od paru miesięcy klimatyzację, Honigham czuł się niemalże jak w szkole policyjnej, gdzie sale również były jej pozbawione. Wiele razy myśleli nad powieszeniem architekta, który tak zaprojektował tamten budynek, jednak nigdy nie spełnili tych przemyśleń. Być może lepiej dla nich.

Walt otworzył drzwi przed szefem, przepuszczając go. Na korytarzu zrównał się z nim, nie odzywał się jednak wcale. Inspektor po chwili westchnął głośno.

-Michel, czemu tak właściwie zaciągnąłeś się do policji?

Michel Walt był zdziwiony. Nie spodziewał się takiego pytania.

-Z tego samego powodu co pan, szefie. Aby służyć sprawiedliwości i łapać tych złych.

Jeff uśmiechnął się przebiegle.

-A czy nie zastanawiałeś się przypadkiem czasami, czy to nie my służymy tym złym, a ci dobrzy są przez nas ścigani? Jedynie czasami udaje nam się złapać tych, których z założenia powinniśmy?

-Raczej nie, szefie.

-Wierzysz w sprawiedliwość?

-Oczywiście.

-Przestań. Daleko zajdziesz młody. Ale nie możesz ufać sprawiedliwości bezgranicznie. Stoi ona zawsze po stronie mających władzę lub siłę. Nigdy po stronie tych właściwych. Zapamiętaj to, gdyż wiele razy może Ci pomóc wydostać się z tarapatów.

-Ale w jaki sposób?

-Tego musisz dowiedzieć się na swój własny sposób, młody.

Na tym zakończył rozmowę, zostawiając Walta sam na sam z myślami odnośnie tego.

Wstukał kod w zamek cyfrowy od laboratorium. Zasuwka odskoczyła z wyraźnym trzaskiem, dzięki czemu mógł otworzyć drzwi. Normalnie sterylne laboratorium, dzisiaj było niemalże w pełni zalane krwią. Na stole leżały ‘rozpieczętowane’ zwłoki. Jeff założył gumowe rękawiczki i wciągnął na twarz małą maseczkę. Podobnie postąpił jego pomocnik. Podeszli wolno do stołu, uważając, żeby się nie poślizgnąć.

-Panno Callto, co tu do cholery się działo?!

Kobieta w zakrwawionym fartuchu wyszła z drugiego pomieszczenia. W rękach trzymała mały notes. Zrobiła urażoną minę, jakby to, co zobaczyli, nie było wcale jej winą.

-No dobrze… Więc co pani znalazła?

-Niewiele. Mogę wręcz powiedzieć, że nic nowego w odniesieniu do tamtych poprzednich, poza dwoma drobnymi szczegółami.

-Jakimi?

-Ten tutaj ciągle krwawił obficie. Jego krew nie chciała zakrzepnąć.

-Przecież to niemożliwe, nawet ja ze swoim marnym biologicznym wykształceniem to wiem. – odburknął Honigham.

-Wiem doskonale, że to jest niemożliwe. Wiem także, co widziałam. Ciało było w pełni zimne, krew także. Jednak ciągle płynęła. Wyglądała tak, jakby została pozbawiona wszelkich trombocytów. Nic nie powstrzymywało ciągłego upływu krwi. To, co miał w sobie, jest obecnie na moich ubraniach i na podłodze. Nie wiem czy w nim została już chociażby kropelka.

-To jednak nie ma aż takiego znaczenia. Jaka jest ta druga rzecz?

-Jego DNA.

-Co z nim? Wyjaśnia może odpływ krwi?

-Nie. Jego kompletnego DNA nie ma… Rozpadło się w trakcie badania.

Honigham przybrał marsowy wyraz twarzy.

-O co tu do cholery biega?...

Prolog

Jak zawsze ostrzegam, że ze słownictwem się nie szczypię. Jest to swoistego rodzaju wstęp do kolejnego mojego tekstu. Nie wiem tylko, kiedy go dokończę. W każdym bądź razie - zapraszam.

Czarny sztormiak ciągnął się za spieszącym ulicą człowiekiem. Słabe światła w tej dzielnicy na niewiele spisywały się przy dobrej pogodzie, nie mówiąc już nic o obecnej ulewie. Głębokie do kostek dziury w chodniku w pełni wypełniły się wodą, a drogą płynęła mała rzeka. Przejeżdżające raz na jakiś czas samochody zalewały wszystko dookoła fontanną spod kół. W taką pogodę każdy kierowca miał serdecznie gdzieś przechodniów. Nawet wtedy, kiedy mogło się okazać, że to Twój własny szef. Mały Ford przemknął obok pieszego z dużą prędkością, zalewając jeszcze suche miejsca na jego ubraniu. Z wściekłością wypisaną na twarzy, człowiek spojrzał na oddalający się w ciemność samochód, dostrzegając ledwo widoczną już rejestrację.

-John, sukinsynie jeden, pomówię się z Tobą jutro w robocie… Będziesz zapierdalał z papierami ile wlezie, aż Ci bokiem wyjdą dwa razy. Pożałujesz…

Wspomniany John miał właśnie to nieszczęście trafić na własnego szefa.

Parę minut później, w czasie gdy kierowca wysiadał ze swojego samochodu, ktoś biegnąc uderzył barkiem przemokniętego szefa.

-Uważaj do cholery, bo…

Jedno spojrzenie w przesiąknięte bólem oczy tamtego człowieka, wystarczyły, aby uciszyć wszelkie roszczenia. Nie mówiąc nic, zniknął nagle w zaułku.

-Hej!

Szef Johna zawrócił, wyciągając w pośpiechu telefon komórkowy, skręcił za nieznajomym w boczną uliczkę, sądząc, że będzie potrzebować jakiejś pomocy. Rozległ się zagłuszony szumem ulewy dźwięk wybieranego numeru i sygnał łączenia. Z telefonem przy uchu, szef brnął w ciemność dróżki.

-Co do…

Telefon plasnął w stojącą wodę.

-Pogotowie, słucham.

-…

-Halo?

-…

-To nie jest numer na który się dzwoni robić wygłupy.

-…

-Halo?!

-…

Kobieta po drugiej stronie słuchawki rozłączyła się.

Nad ranem z zaułka wyszedł chudy, bardzo blady mężczyzna. Długie ciemne włosy były w nieładzie, podobnie jak i nie przycinany od dawna zarost. Niemalże biegiem udał się do pobliskiej rudery. Na chodniku zostawiał krwawe odciski poszarpanych butów, które po chwili spłukał deszcz. Parę minut później, pewna kobieta z krzykiem przerażenia ujrzała wnętrze bocznej dróżki. Jej mąż ze zgrozą wykręcił na komórce 112.

-Policja? Chciałem zgłosić morderstwo…

Żółta policyjna linia odgrodziła kawałek chodnika i zaułek od reszty świata. Paru mundurowych stanęła przed nią, blokując przejście tłumowi ciekawskich, żądnych krwi bestii – ludzi. Z wnętrza dobiegł jęk obrzydzenia i zalewanego wymiocinami śmietnika.

-Walt, co Ty do cholery robisz?! Wiem, że to do diabła Twoja pierwsza sprawa, ale kurwa, nie rzygaj na widok paru flaków! Będziesz widywał gorsze rzeczy!

-Wybacz, szefie… Po prostu mam… Słaby żołądek…

Zielonkawy młodzieniec w ciemnym, zabrudzonym płaszczu, wyszedł chwiejnie z zaułka, udając się do pobliskiego radiowozu. Starszy mężczyzna z niesmakiem spoglądał za odchodzącym.

-Żółtodzioby… - mruknął odwracając się.

Nad plamą krwi pochylona była kobieta w średnim wieku. W umazanych krwią rękawiczkach trzymała małą fiolkę pełną krwi. Dookoła niej paru innych, podobnie wyglądających ‘speców’ szukało części ciała zamordowanego. Jeff Honigham zbliżył się do pochylonej kobiety.

-Znaleźliście cokolwiek?

-Nie. Gość nazywał się Luke Baigun. Zwłoki, a raczej to, co z nich zostało, wyglądają tak, jakby ktoś je po prostu rozerwał na strzępy. Na rękach widać ślady głębokich cięć, jednak nie są one regularne. Brzuch musiał zostać rozpruty. Innego wyjścia nie widzę. Tam pod ścianą leży kawałek nerki, przynajmniej tak mi się wydaje w obecnych warunkach. Musiałabym sprawdzić wszystko dokładniej w laboratorium. Tutaj mogę podać jedynie swoje przypuszczenia.

-Więc jakie one są, pani Callto?

-Panno, jeśli łaska. Cóż. Wygląda to na pierwszy rzut oka jak atak zwierzęcia.

-Jakiego?

-Nie mam najmniejszego pojęcia obecnie. Na pewno duże, inaczej nie dałoby rady rozerwać ciała.

-A mógłby zrobić to człowiek?

-Oczywiście. Lub paru ludzi.

-Więc nie wyklucza pani tego, że to morderstwo?

-Czy zrobiło to zwierzę czy człowiek, to i tak i tak jest to morderstwo. Ale tak. Mógł to zrobić homo sapiens.

-Doskonale, czyli wracamy z powrotem do mojej dziedziny.

Jeff odwrócił się od laborantki. Spojrzał w wytrzeszczone oczy trupa.

„Ochyda…”

Po drugiej stronie zaułka błysnął flesz aparatu. Oznaczonym numerem 9 dowodem była komórka. W sekundę po tym, jak została sfotografowana, zaczęła dzwonić. Honigham podszedł szybko do niej, podniósł i odebrał.

-Nareszcie, tak się martwiłam…

-Przepraszam, ale z kim mówię?

-No jak to Luke, nie poznajesz swojej kizi-mizi?

-Pani jest żoną Luke’a Baiguna?

-Tak, ale kim do cholery pan jest?

-Nadinspektor Honigham. Pani mąż nie żyje.

-O Boże…

-Proszę pani?

-…

-Cholera, rozłączyła się.

Pod żółtą linią pojawił się ponownie Walt. Rozpięty płaszcz był już wytarty z wielokolorowości. Chwiejnym krokiem zbliżył się do szefa. Niebieskie oczy patrzyły już nieco przytomniej na otoczenie. Gdy Jeff go zauważył, rzucił mu komórkę.

-Łap, dowiedz się, kto widział go po raz ostatni.

-Tak jest. – wybełkotał w odpowiedzi.

Honigham siadł za kierownicą służbowego Audi. Nerwowo pociągał za krótko przyciętą bródkę. Spojrzał w lusterko, gdzie jedyne co zobaczył, to szare oczy i pobrużdżona zmarszczkami twarz. Od bycia stale ponurym, pojawiły mu się one przedwcześnie. Myśli kołatały się bez ładu i składu w jego głowie.

-To już cholera trzeci w tym tygodniu…

Waldek

Ciemna, grudniowa noc, jak można tego się było spodziewać, nie była najcieplejszą porą doby. Nieliczne postacie czekające na przystanku na spóźniający się jak zwykle tramwaj, próbowały się ogrzać na wszelkie sposoby. Wrocławski Plac Grunwaldzki wypełniały więc szybko zamarzające obłoczki pary, unoszące się z ludzkich ust. To miasto nigdy nie spało, zawsze tętniło życiem. Ilość samochodów malała nieznacznie, jednak nadal na ulicach panował spory ruch. Waldek, jeden z ludzi żyjących bez samochodu, musiał jednak czekać na MPK. Wracając późną porą z pracy, nie był zbytnio ożywiony, także nie zainteresował go zbytnio przejeżdżający obok samochód, z którego leciało głośno puszczane techo.
"Heh. Gdyby nie szyby, byłby głośniejszy od startującego Jumbo-Jeta...", pomyślał Waldek.
W końcu jednak rozległ się łoskot nadjeżdżającego powoli tramwaju. Oślepiający blask świateł aż do ostatniej chwili uniemożliwiał odczytanie numeru.
"Kurwa... Nie ten. Niech go szlag."
Większość ludzi z przystanku, z westchnieniem ulgi powitała 'ciepłe' wnętrze pojazdu. Po chwili drzwi zamknęły się z ogłuszającym trzaskiem, tak typowym dla tych złomów. Na przystanku został już tylko Waldek i grupka dresów.

Waldemar Borski był niczym nie wyróżniającym się człowiekiem. Były student Uniwersytetu, pracował teraz w Pasażu Grunwaldzkim jako ochroniarz. Nie posiadał jednak wykształcenia żadnego. Będąc jeszcze na drugim roku, wypadki losowe uniemożliwiły mu dalsze studiowanie. Tragiczna śmierć obojga rodziców, zmusiła go do nagłego podjęcia pracy i utrzymywania siebie samego. Kolidowało to jednak z nauką, przez co Waldek utracił stypendium, po czym nie zdał żadnego z sześciu egzaminów. Od rozpaczy odwiodła go jedynie jego dziewczyna, Gosia. Gdyby nie ona, Waldek raczej na pewno popadłby w apatię i już dawno się poddał. Byli ze sobą już ładnych parę lat, znali się jeszcze z czasów liceum. Ona była obecnie na czwartym roku medycyny, planowała być pediatrą. Opłacalna w obecnych czasach praca. Znacznie bardziej niż ciężka harówka na stanowisku ochroniarza. Zagranica kusiła chłopaka mocno, nie chciał jednakże zostawiać swojej kobiety samej. Nie w tym kraju. Jego wszystkie marzenia się na razie nie sprawdzały, poza właśnie nią. Szczęśliwie zakochany, oszczędzał przez ostatni rok, na najpiękniejszy jego zdaniem pierścionek u jubilera. Teraz małe pudełeczko z nim trzymał mocno w kieszeni.

-Za miesiąc w końcu dzień moich oświadczyn... Potem rok, i wyjeżdżamy za granicę.
-Jesteś pewien, że tego właśnie chcesz, Waldek?
-Tak. Tylko ona mi teraz pozostała. Bez niej żyć nie chcę...
-Uważaj przyjacielu, coś mi się w niej nie podoba.
-Zachowaj swoje zdanie dla siebie Piotrek. Nie potrzebuję Twojej opinii na temat mojego życia.
-Rób jak chcesz. To nie ja będę cierpiał.


Teraz z rozrzewnieniem wspominał tamtą rozmowę. W tym momencie stracił swojego długoletniego przyjaciela. Od tamtego momentu żaden z nich się nie odezwał do siebie. Jakby nigdy nie istnieli.

Ciszę na przystanku przerywały tylko głośne klątwy i przechwałki dresów. Pomimo lodowatej temperatury, żaden z nich nie miał na sobie kurtki, a ławka na której siedzieli, musiała być potwornie zimna.

"Typowe, kurwa, dresy. Gdybym tylko..."
Myśli Waldka zostały nagle ucięte przez pierwsze nuty IX Symfonii Beethoven'a. Szamocząc się chwilę z kurtką, wydobył wreszcie komórkę. Na wyświetlaczu migało zdjęcie jego Gosi, a zegar pokazywał godzinę 2 z minutami w nocy.

-Tak, Kochanie?
W słuchawce jednak dało się słyszeć tylko jęki i ciche popiskiwanie. Jednocześnie coś głośno szumiało w mikrofonie po drugiej stronie.
-Gosia, Słoneczko? Słyszysz mnie?
Teraz wyraźnie usłyszał sapanie jakiegoś mężczyzny i pomruki zadowolenia jego dziewczyny.
-Waldek? Wiesz co Kochanie?... Muszę ci coś w końcu powiedzieć. - Gosia w końcu się odezwała.
-Tak?...
-Spierdalaj chuju! Nie chcę cię nigdy więcej w życiu widzieć debilu!
Połączenie zostało nagle przerwane. Waldek stał oniemiały na przystanku, ciągle trzymając komórkę przy uchu. Całe jego życie legło teraz w gruzach. Jego dziewczyna go zdradzała. A raczej mówiąc ściślej, jego obecnie już była dziewczyna. Wszystko, dla czego żył, przestało mieć znaczenie. Był znowu sam jak palec.
"Więc to wszystko to była tylko gra?... Dlaczego?... Co robiłem nie tak? Byłem tylko dla niej..."
Waldek wymacał pudełko z pierścionkiem w kieszeni. W przypływie gniewu zgniótł je mocno. Nie przypominało już tego ładnego opakowania, które wybierał równie starannie co ten kawałek biżuterii.
"I na chuj to wszystko?!"
Poczuł na ramieniu czyjąś rękę. Obrócił się powoli z gniewem w oczach, stając twarzą w twarz z paroma dresami, tymi, którzy wcześniej okupowali ławkę.
-Dawaj telefon, chuju.
"Telefon?..." Waldek uświadomił sobie, że ciągle trzyma w ręce komórkę.
-Słyszysz co do ciebie mówię, głąbie?!
-Nie dam wam telefonu...
Chwilę później z jego złamanego nosa tryskała krew, zalewając kurtkę.
-Oddawaj po dobroci, albo przypierdolę ci tak, że się kurwa nigdy nie wyliszajesz...
-Mówi się wyliżesz, szmato...
Następne uderzenie spadło na niego jeszcze szybciej. Chłopak nie zdążył się nawet zasłonić. Pięść dresa uderzyła go znowu w twarz, miażdżąc wargi i wybijając dwa przednie zęby.
-Kułtfa!
Jeden z rabusiów podszedł do Waldka od tyłu, łapiąc go za przeguby, wyginając mu mocno ręce do tyłu. Chłopak syknął z zadanego mu znowu bólu.
-No cwaniaczku, teraz się porachujemy. Kto tu jest szmatą?!
-Tfy...
Kolejne uderzenie, kolejny ząb, który wypadł z rozwartych ust. Następny cios trafił go w brzuch, wypierając powietrze z płuc, zalewając je w zamian krwią z ust i nosa. Krztusząc się i próbując złapać oddech, poczuł, że jego ręka wygina się jeszcze bardziej, aż w końcu przejmujący ból w barku dał znać o tym, że pękła torebka stawowa. Uderzenie w skroń pozbawiło go w końcu przytomności...

Stukot kół na szynach znacznie wcześniej oznajmił o przyjeździe tramwaju. Motorniczy zatrzymał pojazd raptownie, dzwoniąc dzwonkiem na leżącą na torach postać.
-Ruszaj się stamtąd pijaku!
Mężczyzna jednak się nie ruszał. Chcąc nie chcąc, motorniczy musiał wysiąść i podejść do człowieka.
-Nie dość kurwa, że jestem spóźniony i chcę do domu, to jeszcze muszę się pijakami zajmować.
Położył leżącej postaci rękę na ramieniu, potrząsając nią.
-Wstawaj! Tam masz ławkę! Ruszaj się!
Nic to jednak nie dawało. Motorniczy podniósł rękę i zobaczył w świetle tramwajowych lamp, że jest ona cała we krwi. Gniew na jego twarzy ustąpił miejsca przerażeniu.
-O kurwa...
Wskoczył szybko do kabiny i złapał za radio.
-Centrala! Tu Borewski, wezwijcie pogotowie na Plac Grunwaldzki, na szynach leży ranny mężczyzna, krwawi. Tylko szybko!
-Przyjęłam.

2 miesiące później...

Waldek w końcu mógł opuścić szpital. Połamane żebra zrosły się dobrze, wargi nadal były opuchnięte, pod okiem zaś widać było jeszcze ślady zgniłej plamy. Prawie bezzębna szczęka ciągle lekko się poruszała przy każdym kroku. Mocno naciągnięta czapka zakrywała blizny na czaszce. Jego prawa ręka jednak ciągle spoczywała na temblaku. Według opinii ortopedy, mało prawdopodobne, aby kiedykolwiek odzyskała ona chociaż połowę sprawności przy poruszaniu. Rehabilitacja dawała jednak dużą szansę na zregenerowanie sporej części siły chwytu. Najgorszy był jednak fakt, że jego L4 kończyło się za miesiąc, a po tym nie mógł już wrócić do pracy. Nie nadawał się na ochroniarza w takim stanie. Więc nie ma również i pracy. Przez cały czas pobytu w szpitalu, nie miał żadnych odwiedzin. Teraz kierował się na komisariat. Policjant w szpitalu nie był w stanie udzielić odpowiedzi na jego pytania. Skierował go natomiast na posterunek.

-Ah, to pan, panie Borski.
-Miło mi proszfe pfana.
-Niech pan siada. Muszę z panem porozmawiać.
-Dziękfuje.
Waldek zajął przeznaczone mu krzesło. Jego rozmówca sięgnął do szafki stojącej obok i wyjął cienką teczkę.
-Otóż złożył pan relację, że napadło pana paru dresów. Pobili pana i zabrali panu komórkę, portfel z dokumentami oraz pierścionek zaręczynowy. Zgadza się?
-Tak.
-Nie pamięta pan jednak twarzy przestępców?
-Nie, było ciemnfo i nie zauwaszyłem niszego szczególnego.
-Wie pan, że w takiej sytuacji niemalże niemożliwe jest znalezienie sprawców?
-Ale...
-Sprawa została wczoraj umożona ze względu na przedawnienie i brak znalezienia sprawców.
-Ale...
-Dziękuję panu, może pan już odejść. Dowidzenia.
Waldek wstał bez żadnego pożegnania. Teraz już nawet nie miał za co żyć. Pieniędzy na koncie było mało, rehabilitacja droga, a on nie miał dokumentów.

Klucz w zamku przekręcił się opornie. Waldek sięgnął zdrową ręką do włącznika światła. Nacisnął przycisk. Nie było żadnej reakcji.
"Przeklęta żarówka..."
Przeszedł po ciemku do pokoju. Wymacał na ścianie przycisk. Ponownie żadnej reakcji.
-PIERDOLONA ELEKTROWNIA! KURWA!
Nie miał już nawet prądu. Całe jedzenie w lodówce było już też popsute. Jedyne co jeszcze dopływało do domu, to woda. Przemył twarz. Chociaż tyle mógł zrobić, aby nie popaść w odrętwienie.
-I na co mam żyć?... Na chuj to wszystko?

Mocne pukanie do drzwi wyrwało go z płytkiego snu. Myślał przez chwilę, że to złudzenie. Pukanie jednak się powtórzyło. Wstał z trudem i powlókł się do drzwi. Otworzył je powoli. Za nimi stała Gosia.
-Waldek...
Nałożony na szybko makijaż nie zakrywał całkowicie podkrążonych oczu. Pogryzione wargi były pokryte delikatnymi strupkami, zaś na szyi widać było czerwone pręgi.
-Mogę wejść?
Chłopak skinął jakby od niechcenia głową, wpuszczając dziewczynę do środka. Gdy tylko przeszli do jedynego pokoju, ta natychmiast rzuciła mu się na szyję.
-Walduś... Ja już dłużej tak niemogę. To było złe co ci zrobiłam... Przepraszam...
Nie mógł się zebrać, aby jej odpowiedzieć. Ona zaś uznała tą ciszę za zgodę.
-Wynagrodzę ci to...
Odeszła kawałek do łóżka, zrzucając po drodze sweter i koszulkę. Była już tylko w spodniach i cienkim staniku. Odwróciła głowę uśmiechając się kusząco. Waldek zrobił krok naprzód. Gosia położyła się szybko na łóżku. Chłopak sięgnął po leżącą u jego stóp małą poduszkę. Dziewczyna zaśmiała się. Wiedziała jakie lubił zabawy. Chłopak usiadł obok niej na posłaniu. Objęła go delikatnie rękoma, przyciągając do siebie.

Parę minut później, Waldek bez serca przeszukiwał jej torebkę, spoglądając ukradkiem na wciąż leżące na łóżku ciało dziewczyny, uduszonej bez skrupółów poduszką.
-Byłem dla ciebie za dobry... To był twój wybór Małgorzato...
W końcu znalazł portmonetkę. Gdy ją otworzył, wyleciał z niej kawałek papieru. Świadectwo wizyty u ginekologa i poświadczenie 3 miesiąca ciąży. Pod spodem znajodwało się wypisane jej ręką jego imię i nazwisko. Na drugiej stronie był jeszcze jeden dopisek.
-Ojciec?...
Chłopak spojrzał ukradkiem na leżące ciało.
-Zabiłem jeszcze własne dziecko. Zabiłem...

Na stole przed nim leżał nóż i pistolet na gwoździe. Wiedział, że wystarczy lekko nacisnąć przycisk.

Końcówka gwoździa wystawała z jego czaszki. Razem z krwią z ziejącego otworu, wypływały powoli kawałki poszarpanego metalem mózgu. W takim też stanie znalazł go właściel mieszkania, który chciał odebrać opłatę za pokój, zaległą od trzech miesięcy. Ani Gosi, ani Waldka ocalić się już w żaden sposób nie dało.

Tydzień później, nad zasypywanym grobem stał samotnie Piotrek.
-Ostrzegałem cię, przyjacielu. Żyłeś jednak swoim życiem, i je przeżyłeś. Niech ci się wiedzie po drugiej stronie, w którą nigdy nie wierzyłeś. Żegnaj...