niedziela, 9 sierpnia 2009

Rozdział 1 część dalsza

Kathe szybkim krokiem przeszła przez przeszklone drzwi prowadzące do biurowca, w którym obecnie pracowała. Strażnik przy bramkach uśmiechnął się sympatycznie, jak tylko ją zobaczył. Nie czekając nawet na pokazanie identyfikatora, zwinął pas zagradzający przejście.
-Znowu jest pani spóźniona, panno Bricks.
-Wiem wiem Bryan. Nie musisz mi o tym przypominać. Szef się zamarudzi…
-Cały Mayers. Jego nie zdoła się zmienić. Lepiej się pospiesz, może jeszcze nie zauważył Twojego braku.
-Dzięki za wiarę – odparła, machając strażnikowi na pożegnanie.
Kobieta wcisnęła guzik na ścianie, wzywający windę. Tabliczka na górze wskazywała, że jest ona dopiero na dwudziestym piętrze. Minie więc trochę czasu, zanim dojedzie ona na sam dół. Miała więc trochę czasu na to, co wręcz uwielbiała. Rozpięła torebkę, grzebiąc w niej dosyć głęboko. Po chwili wyciągnęła z samego dna małe pudełeczko. Otwarła je zdecydowanym ruchem ręki. Przejrzała się uważnie w małym lustereczku jakie znajdowało się w środku, poczym wysunęła czubek szminki z mniejszego. Ostentacyjnie poprawiła umalowanie ust, po czym cmoknęła sama do siebie. W lusterku ukazał się rządek białych zębów. Zadowolona z efektu, schowała wszystko z powrotem do torebki.
Drzwi windy otwarły się z lekkim zgrzytnięciem. Kathe weszła do środka i wcisnęła guzik dwudziestego piątego piętra. Nim zdążyła ruszyć, w zamykających się skrzydłach drzwi pojawił się męski, brązowy but. Odruchowo wcisnęła otwieranie drzwi. Gdy tylko nacisk na nogę zelżał, do środka wszedł niski mężczyzna.
-Oh… Dziękuję Ci Juliet.
-Nie ma za co Bart. Również spóźniony? – drzwi zamknęły się zaraz za nim, poczym winda ruszyła powoli w górę.
-Tak, jak widać. I to niesamowite, dzisiaj bardziej niż Ty.
-Rzeczywiście, niesamowite… - odrzekła z nutą ironii w głosie. – Masz ze sobą projekt?
-Pewnie. Co jak co, ale na mojej pamięci możesz polegać.
-Ile mamy na dzisiaj?
-Nie jestem jeszcze pewien. Na pewno musimy przejrzeć oferty które nam podrzucił Mayers. Liczę na to, że będzie ich około dziesięciu, a znając jego, zajmie to nam co najmniej parę godzin. Poza tym mamy jeszcze te dwie, których nie ruszyliśmy wczoraj.
-Cholera. Zapomniałam o nich zupełnie. A liczyłam że dzisiaj uda mi się szybciej wyjść…
-Możliwe, że jutro Ci się uda. Idziemy w końcu w teren oglądać wszystko na żywo.
-Pamiętam. Tylko że jeśli znowu będzie taka pogoda jak wczoraj, to możemy na spokojnie oglądać baseny. I z dna i z powietrza. Nie będzie żadnej różnicy w wilgotności.
-Zapewne nie…
Dzwonek brzdąknął w momencie zatrzymania się windy. Drzwi rozsunęły się powoli. Bart delikatnie pokazał Kathe, żeby szła pierwsza. Podziękowała skinieniem głowy, po czym weszła do biura. Od razu zauważyła, że coś jest nie tak. Wszędzie było cicho, nie słychać było nawet normalnego szumu przewracanych kartek ani stukotu klawiszy. Jej partner również to zauważył. Zdziwieni poszli w kierunku swojego boksu. Na ich blatach leżały dwie gazety. Pierwsze co się rzuciło w oczy, to artykuł o nocnych morderstwie.
-No to po prezesie… - rzucił ponuro Bart.
-Niestety. Popatrz tylko niżej.
Juliet wskazała palcem na ręczny dopisek pod artykułem.
„Ostatnie piętro. Jak najszybciej.
John Mayers.”

-I to by było na tyle, jeśli chodzi o ciche wejście…
-Chcąc nie chcąc musimy tam jednak iść. Zostawmy te gazety tutaj i lepiej zgłośmy się tam jak najszybciej. – odparł ponaglając kobietę.
-Dobrze, już dobrze. Idę przecież, eh…

Tom obserwował siedzącego w głębokim fotelu mężczyznę. Siwowłosy już człowiek, szczupły ponad miarę. Zmęczoną twarz przecinały dziesiątki zmarszczek. Jednak pierwsze co się rzucało w oczy, to blizna. Trzy równolegle biegnące szramy, od czoła, przez nos i usta, aż do krańca szczęki. Kościste ręce leżały swobodnie na oparciach. Cały mężczyzna wydawał się również niesamowicie luźny. Czuł się niemalże jak u siebie. Cage natomiast, pomimo tego, że byli w jego własnym mieszkaniu, musiał stać przed nim. Po chwili wzajemnego patrzenia sobie w oczy, starszy człowiek odezwał się powoli, dobierając starannie wszelkie słowa.
-Powiedz mi Tom, dlaczego wczoraj znowu się nie zjawiłeś na naszym comiesięcznym spotkaniu. Wiesz przecież doskonale, że są one niesamowicie ważne dla nas wszystkich.
-Wiem, Zygfrydzie. Wolałem jednak tą noc spędzić samemu. Miałem sporo do zrobienia.
-Co było aż tak ważnego, żeby odciągnąć Twoją uwagę od zebrania? – spytał podejrzliwie.
-Dla Ciebie może się to wydać śmieszne lub wręcz zabawne, ale młody człowiek potrzebuje czasami trochę rozrywki.
-Więc?
-Byłem w barze całą noc. Ze znajomymi z pracy. Jeden z nich został ojcem. Musieliśmy po prostu to opić. Wiesz jak na mnie działają takie sytuacje…
-Pamiętam Twoją historię w pełni, mój chłopcze. Jednak nie możesz tak ryzykować.
-A co miałem takiego do stracenia?
Zygfryd wstał z fotela, spoglądając Tomowi prosto w oczy. Staruszek był dokładnie jego wzrostu, jednak znacznie od niego węższy w barkach.
-Nie muszę Ci chyba przypominać kim jesteś, ani jakie masz prawa i obowiązki, prawda?
-Nie. – odparł szczerze Cage.
-Dobrze. Więc widzę Cię dzisiaj wieczorem, tam gdzie zawsze. Rozumiemy się?
-Tak. Będę tam.
-Cieszy mnie to. A teraz jakbyś mógł. Potwornie mnie suszy, zrób mi jeśli łaska trochę herbaty.
Tom skinął posłusznie głową, po czym udał się do kuchni, aby przygotować napój dla gościa. Ten tymczasem rozglądał się uważnie po mieszkaniu. Niezbyt wielkie, jednak całkiem przytulne. Średniej klasy telewizor, dwa wygodne fotele, rozkładalna kanapa, mały stolik na środku pokoju. Na oknie zaś stało parę kwiatków. Pod ścianą na regale mieściło się kilkadziesiąt książek. Zygfryd podszedł do niego i zaczął przeglądać tytuły. Większość stanowiła fantastyka, było jednak też sporo książek przyrodniczych i typowo medycznych. Mężczyzna wyjął losowo jedną z nich, otwarł w połowie i zaczął czytać. Takim go zastał Tom, gdy wrócił z dwoma szklankami herbaty i kawałkiem ciasta.
-Chłopcze. Jest tylko jedno jedyne lekarstwo. A jego na pewno nie chcesz. – powiedział bezpośrednio Zygfryd, gdy tylko zauważył obecność Cage’a.
-A jeśli jednak chcę?...

Kathe razem ze swoim partnerem przekroczyli próg ostatniego piętra. W momencie spoczął na nich wzrok dziesiątek par czujnych oczu. Bart z tradycyjnym u niego w momencie zmieszania jąkaniem, zaczął witać się ze wszystkimi. Juliet, cała czerwona, jedynie machnęła wszystkim ręką, po czym skierowała swoją uwagę na najbliższego pracownika.
-Co się dzieje? – zapytała.
-Cóż. Zapewne wiesz że prezes nie żyje…
-Wiem. Przejdź do rzeczy.
-Jego żona zdecydowała się z samego rana sprzedać firmę.
-Tak nagle? Przecież takiej decyzji nie można podjąć od ręki! Poza tym – jakie ona ma do tego prawo?
-Po mężu. Od samego początku podobno była współwłaścicielką. Teraz jest już wyłącznym właścicielem. Więc może zrobić co zechce. Przynajmniej tak nam powiedział Mayers.
-Jednak nadal nie rozumiem, czemu ma to służyć. Przecież to zdestabilizuje wszystko. Stracimy klientów. – mruknęła ponuro.
-Wiem o tym doskonale. I tak samo jak Ty, nie wiem o co dokładnie jej chodzi.
-Za to zapewne wiesz po co MY tutaj jesteśmy?
-To akuratnie mogę Ci powiedzieć. Mayers ma nam coś ogłosić.
-Więc gdzie on jest?
Mężczyzna wskazał ręką na przeszklony gabinet. Za szybą widać było przygarbioną postać stojącą nad biurkiem. Od ręki prowadził serpentyną kabel. Widocznie w tym momencie prowadziła ona intensywną rozmowę, gdyż całej sytuacji towarzyszyła jeszcze bogata gestykulacja. Po chwili rozległ się głośny, słyszalny nawet parę metrów dalej trzask rzucanej słuchawki. Wszystkie głowy zwróciły się w kierunku drzwi od gabinetu. Z rękoma w kieszeniach wyszedł z nich John Mayers. Popatrzył chwilę uważnie na wszystkich, poczym sięgnął do kieszeni i wyciągnął paczkę papierosów. Wybrał pierwszego lepszego i zapalił powoli. Na jego młodej jeszcze twarzy zaczął pojawiać się trenowany od lat wyraz swobodnego opanowania. Gdy spalił połowę papierosa, przemówił:
-Jak sami widzicie, mamy obecnie niemały problem. Dzisiejszej nocy nasz prezes został brutalnie zamordowany w mieście. Sprawcy jeszcze nie znaleziono. Przynajmniej nie oficjalnie. Za to mogę Wam w pełni potwierdzić to, że żona Baigun’a zdecydowana jest sprzedać wszystkie swoje udziały w firmie. A wyniku śmierci swojego męża posiada pełne sto procent akcji. Niestety nie udało mi się jej przekonać, jak głupio postępuje. Pomimo tego, że jest obecnie panią prezes, stwierdzam głośno, że jest głupią dziwką. – po pomieszczeniu rozszedł się pomruk, zarówno obruszenia jak i poparcia dla słów John’a. Wszyscy doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że zmianie prezesostwa generalnie zawsze towarzyszy zmiana kadry. Spora część z nich była już za stara na szukanie nowej pracy, a jednocześnie za młoda, aby łapać się na normalną emeryturę. Dla nich więc cała sprawa była najgorszą z możliwych. Tymczasem Mayers kontynuował. – Mało kto jest na tyle głupi, aby sprzedawać kurę która znosi złote jajka. Firma bez dobrego zarządu przestaje być efektowna, traci renomę i dobre imię. Jej zarobki spadają coraz niżej, aż upada. Wszystko wskazuje jednak na to, że trafimy źle. W czasie mojej krótkiej rozmowy z prezesową dowiedziałem się, że sporą część udziałów chce kupić rywal Baigun’a. A jak wiemy, jedyne czego zawsze pragnął, był upadek tej firmy.
-Więc co możemy zrobić, szefie? – padło pytanie z tłumu.
-Na to pytanie czekałem od samego początku. – powiedział powoli, spalając resztkę papierosa. Zanim zaczął mówić dalej, ugasił wszystko z pedantyczną dokładnością w popielniczce. – Moim zdaniem powinniśmy wykupić co najmniej pięćdziesiąt jeden procent udziałów.
W momencie na sali wybuchła gwałtowna dyskusja. Jeden przekrzykiwał drugiego, zapanował ogólny chaos. Ponad to wszystko wzbił się jednak jeden głos – Kathe.
-Tylko jak zdobędziemy na to pieniądze?
-Cóż. Tutaj sprawa jest zupełnie innej kwestii. Prognozuję, że cena jednej akcji będzie się wahać w okolicach średniej rynkowej. Po dosyć szybkich i pobieżnych obliczeniach wyszło mi, że bylibyśmy w stanie wykupić wymaganą ilość akcji w momencie, gdybyśmy zredukowali naszą najbliższą wypłatę o połowę.
-Jednak tylko prezes ma na to wpływ, nieprawdaż?
-Nie zrozumiałaś mnie Kathe. Chodzi mi o to, że połowę naszej najbliższej wypłaty jaką otrzymamy, powinniśmy przeznaczyć na zakup.
-A co jeśli się nie uda? – rzucił ktoś zaniepokojonym głosem. – Wtedy te pieniądze przepadną i nie będziemy mieli nic.
-Jak zawsze istnieje ryzyko. Jednak jeśli go nie podejmiemy, nie będziemy mieli nic. Moim zdaniem jest lepiej postawić wszystko na jedną kartę i coś zyskać, niż stracić od razu wszystko bez walki.
Po tych słowach sygnał przy windzie dał o sobie zdać. Drzwi otwarły się z normalnym dla nich skrzypnięciem. W środku stało dwóch policjantów i wysoki mężczyzna ubrany po cywilnemu. Cała trójka popatrzyła uważnie po zebranych. Po chwili jedyny bez munduru przemówił tak, żeby usłyszeli go wszyscy:
-Czy jest tutaj John Mayers?
Zmieszany i nagle pobladły, jeszcze przed chwilą pewien siebie mężczyzna podniósł rękę. Policjanci zauważyli go w momencie i zaczęli przepychać się do niego poprzez tłum. Jeden z nich pokazał wszystkim odznakę, aby formalności stało się zadość. Drugi natomiast wziął Mayers’a pod ramię.
-Ale co ja takiego zrobiłem?...
-Na razie jeszcze nic. To tylko będzie normalna rozmowa, ale musimy ją odbyć na komisariacie.
-Mogę chociaż wiedzieć czy to ma jakiś związek ze mną?...
-Szczerze mówiąc. Nie wiem, nie obchodzi mnie to. – te słowa padły z ust ubranego po cywilnemu mężczyzny. – Obudzili mnie z samego rana i kazali mi pana znaleźć i przyprowadzić na komisariat. Mogę się jedynie domyślać, że ma to związek z morderstwem Waszego prezesa. Ale teraz dosyć tych pogawędek. Panowie, idziemy.
Po tych słowach mężczyzna wycofał się do windy, do której zaraz po nim weszło dwóch policjantów i John. Drzwi zamknęły się, zostawiając wszystkich pracowników jeszcze bardziej zmieszanych niż parę minut temu. W ciągu paru godzin zostali pozbawieni obu szefów. Pierwszy odezwał się Bart.
-To chyba nie pozostaje nam nic innego, jak na razie wrócić do pracy i przemyśleć wszystko na spokojnie, każdy najlepiej…
Towarzyszyła temu ogólna, choć niewyraźna aprobata. Nie minęło nawet pięć minut, kiedy każdy był już pogrążony w swojej pracy i rozmyślaniach.