sobota, 20 czerwca 2009

Wstęp + Rozdział Pierwszy (dodatki, modyfikacje)

*************************************************************************************
WSTĘP
*************************************************************************************


Rytmiczny odgłos kropel wpadających do prawie pełnego już wiadra, zakłócał harmonię spokojnej muzyki, płynącej ze starego gramofonu. Muzyka klasyczna, niezmieniona w swojej doskonałości przez tych paręset lat, odgrywana jedynie poprzez różne orkiestry. Jej harmonia potrafiła uspokoić każdego. Starożytni zaś twierdzili, że odpowiednia melodia potrafi przebudzić do życia martwy obiekt, jak i położyć do wiecznego snu żywą istotę. Celem tej tutaj, było jednak jedynie uspokojenie słuchacza. Szalejąca za oknami burza, nie przeszkadzała jednak człowiekowi siedzącemu w zniszczonym fotelu. Słabe światło podręcznej lampki, rzucało na ścianę skaczące cienie. Wzrok dziecka zaobserwowałby wszelkiego rodzaju diabły, maszkary, koszmarne hordy demonów, miejscami zaś widziałby ogień pożerający marzenia, rodzinę, wszystko co cenne. To światło nie zdołało jednak wystraszyć żadnego małego człowieczka, gdyż w pokoju nie było nikogo, poza mężczyzną z fotela. Szelest przewracanej kartki, tupnięcie nogą, skrobanie uciekającej myszy, tykanie zegara. Dziesięć uderzeń dzwonu na pobliskiej wieży kościelnej. Mężczyzna spojrzał zdziwiony znad okularów, rzucając wzorkiem na swój zegarek. Odłożył powoli książkę i okulary.
-Znowu się zaczytałem w te bzdety, a to już czas.
Wstał powoli ze swojego siedziska, zdjął lekką kurtkę z wieszaka i wyszedł na zewnątrz w sam środek burzy. Przestraszona mysz wybiegła ze swojej kryjówki. Szybko wspięła się na poręcz fotela, węsząc dookoła drobnym noskiem, szukała zagrożenia. Po chwili wbiła zęby w okładkę ‘Draculi’ Brama Stokera.

Czarny sztormiak ciągnął się za spieszącym ulicą człowiekiem. Słabe światła w tej dzielnicy na niewiele spisywały się przy dobrej pogodzie, nie mówiąc już nic o obecnej ulewie. Głębokie do kostek dziury w chodniku w pełni wypełniły się wodą, a drogą płynęła mała rzeka. Przejeżdżające raz na jakiś czas samochody zalewały wszystko dookoła fontanną spod kół. W taką pogodę każdy kierowca miał serdecznie gdzieś przechodniów. Nawet wtedy, kiedy mogło się okazać, że to Twój własny szef. Mały Ford przemknął obok pieszego z dużą prędkością, zalewając jeszcze suche miejsca na jego ubraniu. Z wściekłością wypisaną na twarzy, człowiek spojrzał na oddalający się w ciemność samochód, dostrzegając ledwo widoczną już rejestrację.
-John, sukinsynie jeden, pomówię się z Tobą jutro w robocie… Będziesz zapierdalał z papierami ile wlezie, aż Ci bokiem wyjdą dwa razy. Pożałujesz…
Wspomniany John miał właśnie to nieszczęście trafić na własnego szefa.

Parę minut później, w czasie gdy kierowca wysiadał ze swojego samochodu i wpadał wprost w objęcia kochającej żony, ktoś biegnąc uderzył barkiem przemokniętego szefa.
-Uważaj do cholery, bo…
Jedno spojrzenie w przesiąknięte bólem oczy tamtego człowieka, wystarczyły, aby uciszyć wszelkie roszczenia. Nie mówiąc nic, biedak zniknął nagle w zaułku.
-Hej!
Szef Johna zawrócił, wyciągając w pośpiechu telefon komórkowy, skręcił za nieznajomym w boczną uliczkę, sądząc, że będzie potrzebować jakiejś pomocy. Rozległ się zagłuszony szumem ulewy dźwięk wybieranego numeru i sygnał łączenia. Z telefonem przy uchu, szef brnął w głąb ciemnej dróżki.
-Co do…
Telefon plasnął w stojącą wodę. W ułamku sekundy rozległ się znacznie głośniejszy plusk.
-Pogotowie, słucham.
-…
-Halo?
-…
-To nie jest numer na który się dzwoni robić wygłupy.
-…
-Halo?!
-…
Kobieta po drugiej stronie słuchawki rozłączyła się. Telefon przeszedł w tryb czuwania.

Parę godzin później z zaułka wyszedł chudy, bardzo blady mężczyzna. Długie ciemne włosy były w nieładzie, podobnie jak i nie przycinany od dawna zarost. Niemalże biegiem udał się do pobliskiej rudery. Na chodniku zostawiał krwawe odciski poszarpanych butów, które po chwili spłukał deszcz. Niedługo po tym, pewna kobieta z krzykiem przerażenia ujrzała wnętrze bocznej dróżki. Jej mąż ze zgrozą wykręcił na komórce 112.
-Policja? Chciałem zgłosić morderstwo…

Żółta policyjna taśma odgrodziła kawałek chodnika i zaułek od reszty świata. Paru mundurowych stanęło przed nią, blokując przejście tłumowi ciekawskich, żądnych krwi bestii – ludzi. Z wnętrza dobiegł jęk obrzydzenia i zalewanego wymiocinami śmietnika.
-Walt, co Ty do cholery robisz?! Wiem, że to do diabła Twoja pierwsza sprawa, ale kurwa, nie rzygaj na widok paru flaków! Będziesz widywał gorsze rzeczy!
-Wybacz, szefie… Po prostu mam… Słaby żołądek…
Zielonkawy młodzieniec w ciemnym, zabrudzonym płaszczu, wyszedł chwiejnie z zaułka, udając się do pobliskiego radiowozu. Starszy mężczyzna z niesmakiem spoglądał za odchodzącym.
-Żółtodzioby… - mruknął odwracając się.
Nad plamą krwi pochylona była kobieta w średnim wieku. W umazanych nią rękawiczkach trzymała małą fiolkę pełną tej życiodajnej substancji. Dookoła niej paru innych, podobnie wyglądających ‘speców’ szukało części ciała zamordowanego. Jeff Honigham zbliżył się do kucającej kobiety.
-Znaleźliście cokolwiek?
-Nie. Wiemy, że ość nazywał się Luke Baigun. Zwłoki, a raczej to, co z nich zostało, wyglądają tak, jakby ktoś je po prostu rozerwał na strzępy. Na rękach widać ślady głębokich cięć, jednak nie są one regularne. Brzuch musiał zostać rozpruty. Innego wyjścia nie widzę. Tam pod ścianą leży kawałek nerki, przynajmniej tak mi się wydaje w obecnych warunkach. Musiałabym sprawdzić wszystko dokładniej w laboratorium. Tutaj mogę podać jedynie swoje przypuszczenia.
-Więc jakie one są, pani Callto?
-Panno, jeśli łaska. Cóż. Wygląda to na pierwszy rzut oka jak atak zwierzęcia.
-Jakiego?
-Nie mam najmniejszego pojęcia obecnie. Na pewno duże, inaczej nie dałoby rady rozerwać ciała.
-A mógłby zrobić to człowiek?
-Oczywiście. Ale prędzej paru ludzi.
-Więc nie wyklucza pani tego, że to morderstwo?
-Czy zrobiło to zwierzę czy człowiek, to i tak i tak jest to morderstwo. Ale tak. Mogło to być dzieło homo sapiens.
-Doskonale, czyli wracamy z powrotem do mojej dziedziny.
Jeff odwrócił się od laborantki. Spojrzał w wytrzeszczone oczy trupa.
„Ohyda…”
Po drugiej stronie zaułka błysnął flesz aparatu. Oznaczonym numerem 9 dowodem była komórka. W sekundę po tym, jak została sfotografowana, zaczęła dzwonić. Honigham podszedł szybko do niej, podniósł i odebrał.
-Nareszcie, tak się martwiłam…
-Przepraszam, ale z kim mówię?
-No jak to Luke, nie poznajesz swojej kizi-mizi?
-Pani jest żoną Luke’a Baiguna?
-Tak, ale kim do cholery pan jest?
-Nadinspektor Honigham. Pani mąż nie żyje.
-O Boże…
-Proszę pani?
-…
-Cholera, rozłączyła się.
Panna Callto popatrzyła z delikatnym uśmiechem na Jeff’a. Było to jak najbardziej oczywiste, że nadinspektor nie miał zbyt wielkich doświadczeń w kontaktach międzyludzkich. Brakowało mu także ogłady. Dokładniej mówiąc, to ogromnej jej dawki.

Pod żółtą linią pojawił się ponownie Walt. Rozpięty płaszcz był już wytarty z wielokolorowości. Chwiejnym krokiem zbliżył się do szefa. Gdy ten go zauważył, rzucił mu komórkę.
-Łap, dowiedz się, kto widział go po raz ostatni.
-Tak jest. – wybełkotał w odpowiedzi, ledwo chwytając lecący telefon. Bateria w tym samym momencie odmówiła posłuszeństwa, ekran zgasł. -Nokia. Przynajmniej wodoodporna.

Honigham siadł za kierownicą służbowego Audi. Nerwowo pociągał za krótko przyciętą bródkę. Spojrzał w lusterko, gdzie jedyne co zobaczył, to szare oczy i pobrużdżona zmarszczkami twarz. Od bycia stale ponurym, pojawiły mu się one przedwcześnie. Nie mógł narzekać na brak zmartwień w swojej robocie. Lata na służbie, najgorsze możliwe sprawy, nieustanna samotność. Niemalże wszystko co najgorsze składało się na przeszłość tego człowieka. Obecnie jednak, jego głowę zaprzątała inna rzecz, myśli kołatały się bez ładu i składu pod czaszką.
-To już cholera trzeci w tym tygodniu…



*************************************************************************************
ROZDZIAŁ PIERWSZY
*************************************************************************************


Thomas przekroczył próg małego sklepu, w którym robił codziennie zakupy od paru już lat. Sprzedawca powitał go z uśmiechem, sięgając pod ladę po już odłożone produkty.
-To samo co zawsze, prawda Tom?
-Oczywiście Frank, z małą jednak różnicą. Dorzuć jeszcze dzisiejszą gazetę. – odpowiedział zagadnięty, wskazując palcem na jednego z brukowców.
-O, zacząłeś się interesować tym co się dzieje dookoła Ciebie? Jaka odmiana po tylu latach. – sklepikarz nie krył swojego zdumienia. – Zawsze wchodziłeś, brałeś trochę jedzenia i wychodziłeś.
-Czasy jak widać się zmieniają. – odparł niedbale wzruszając ramionami.
-Uwierz, że mniej by mnie zdziwił policyjny koń, gdyby tutaj wszedł i zamówił piwo, niż Ty czytający gazetę!
-Stara wredota z Ciebie, Frank. Ile za tą gazetę?
-A znaj moje dobre serce, kupujesz ode mnie od tylu lat, że masz dzisiaj wyjątkowo stuprocentową zniżkę na tą kupkę papieru. Płacisz tyle co zwykle.
Thomas uśmiechnął się lekko zmieszany, podał sprzedawcy pieniądze, odbierając w zamian małą siatkę z chlebem sojowym, paroma plastrami szynki i innymi drobnymi sprawunkami. Złożoną gazetę wsadził pod pachę i wyszedł przed sklep. Idąc wzdłuż ulicy, wyciągnął rulonik i zaczął czytać.
„Kolejne morderstwo!
Dzisiaj w godzinach porannych, w jednym z zaułków miejskich, znaleziona została kolejna, brutalnie zabita osoba. Poszkodowanym jest Luke Baigun, znany prezes szybko rozwijającej się firmy prowadzącej handel nieruchomościami. Policja jednak nie podała żadnych szczegółów.
Czy to morderstwo ma związek z pozostałymi dwoma? Czy cokolwiek łączyło te osoby? A może mamy następcę Kuby Rozpruwacza?”
W momencie jak Tom czytał te słowa, gazeta ‘wyrwała’ mu się z rąk, a jej miejsce zajęła kobieta. Oboje w wyniku rozpędu skończyli na ziemi, a ‘oswobodzona’ gazeta poleciała z wiatrem. Zdziwiony Thomas przyglądał się kobiecie, która próbowała się z niego podnieść. Ciemna brunetka o brązowych oczach, kształtnym nosie, niezbyt mocno umalowana, ładnie, ale nie za skąpo ubrana, odpowiednio do obecnej pogody. Mężczyzna w końcu postanowił zachować się jak gentleman, pomagając kobiecie podnieść się z ziemi. Uśmiechnął się najuprzejmiej jak potrafił. Odpowiedziała mu delikatnym rozchyleniem warg. Miała proste, białe zęby.
-Przepraszam pana najmocniej, złamał mi się obcas i trochę mną zakręciło na tym dziurawym chodniku…
-Nic nie szkodzi. Sam nie jestem bez winy, byłem zaczytany, nic nie widziałem co się przede mną dzieje. Być może gdybym nie miał gazety, mógłbym panią powstrzymać przed upadkiem.
-Niech pan nie przyjmuje całej winy na siebie. – Rozejrzała się nerwowo. – Nie widział może pan mojej torebki?
Thomas obejrzał się za siebie. Mała, czarna i otwarta torebka leżała obok jego zakupów. Schylił się, aby ją podnieść. Wysunęła się z niej karta identyfikacyjna, na której dostrzegł jej imię. Juliet. Poprawił bloczek, wpychając go z powrotem do środka, podał kobiecie jej rzeczy.
-Dziękuję panu najmocniej i jeszcze raz przepraszam.
-Jestem Tom. – skłonił się lekko. – Miło mi panią poznać.
Kobieta uśmiechnęła się serdeczniej.
-Juliet. Mi również bardzo miło. Nie wie pan…
-Tom.
-No dobrze, Tom, która jest godzina?
-Dochodzi dziesiąta.
-O Boże… Znowu spóźnię się do pracy, szef będzie wściekły! Muszę lecieć! – powiedziała, oddalając się już szybko, idąc chwiejnym krokiem z powodu złamanego obcasa.
-Ale… Może jeszcze byśmy się zobaczyli!
-Zadzwoń!
-Ale ja nie mam pani numeru…
Kobieta otwarła torebkę, wyrzucając w powietrze małą karteczkę. Thomas podbiegł i złapał ją, zanim ta upadła na ziemię.
„Juliet Kathe Bricks.
Pośrednik handlu nieruchomościami”
Po drugiej stronie tej skromnej wizytówki, widniał odręcznie napisany numer. Tom uśmiechnął się pod nosem do siebie. Dawno już nie miał takiego szczęścia jak dzisiaj rano. Podniósł ostrożnie swoje zakupy i ruszył w kierunku swojego mieszkania.


Honigham siedział u siebie w gabinecie za biurkiem. Przeglądał poranne wydania prasy. W każdym z nich centralne miejsce pierwszej strony zajmowała wzmianka o porannym morderstwie. Na szczęście media nie wiedziały za wiele. Podobnie zresztą jak i on sam. Pierwsze morderstwo przeminęło niemalże w ciszy, zabitym był bezdomny. Śmierć jakich wiele, prasa generalnie pomijała takie informacje. Drugie było podobne, ofiarą jednak była jedna z prostytutek. Trzecie jednak było już poważne, zabity został człowiek interesu, znany w mieście, jak i poza nim. To nie mogło przejść bez echa. Ślady jednak na nic nie wskazywały. Żadnych odcisków palców. Nawet najmniejszego. Każdy z zabitych miał liczne rany cięte, poszarpane ciało, miejscami poodrywane kawały mięsa od kości. Morderca był wybitnie brutalny, psychopata. Nikt normalny by tego nie uczynił. I to wszystko w przeciągu trzech nocy.
Ciszę i skupienie przerwało pukanie do drzwi.
-Wejść. – odburknął. Nie był wybitnie w nastroju, aby mu przeszkadzano.
-Laboratorium ma wstępne wyniki. – to był Walt.
-Coś ciekawego?
-Panna Callto nalega, aby pan osobiście je odebrał.
-Do diabła, jakby nigdy nie mogła tego przekazać przez umyślnego. – warknął.
-Mam wrażenie, że mogła coś znaleźć, szefie.
-Serio? – nie skrywał irytacji. – ZAWSZE coś znajduje, czego nie jesteśmy w stanie wykorzystać.
-Niestety nie jest to moja wina, szefie.
-Wiem, Walt. Dobra, chodźmy.
Jeff podniósł się ospale z fotela. Jasna koszula była miejscami wilgotna od potu. Przez niedziałającą od paru miesięcy klimatyzację, Honigham czuł się niemalże jak w szkole policyjnej, gdzie sale również były jej pozbawione. Wiele razy myśleli nad powieszeniem architekta, który tak zaprojektował tamten budynek, jednak nigdy nie spełnili tych przemyśleń. Być może lepiej dla nich.
Walt otworzył drzwi przed szefem, przepuszczając go. Na korytarzu zrównał się z nim, nie odzywał się jednak wcale. Inspektor po chwili westchnął głośno.
-Michel, czemu tak właściwie zaciągnąłeś się do policji?
Michel Walt był zdziwiony. Nie spodziewał się takiego pytania.
-Z tego samego powodu co pan, szefie. Aby służyć sprawiedliwości i łapać tych złych.
Jeff uśmiechnął się przebiegle.
-A czy nie zastanawiałeś się przypadkiem czasami, czy to nie my służymy tym złym, a ci dobrzy są przez nas ścigani? Jedynie czasami udaje nam się złapać tych, których z założenia powinniśmy?
-Raczej nie, szefie.
-Wierzysz w sprawiedliwość?
-Oczywiście.
-Przestań. Daleko zajdziesz młody. Ale nie możesz ufać sprawiedliwości bezgranicznie. Stoi ona zawsze po stronie mających władzę lub siłę. Nigdy po stronie tych właściwych. Zapamiętaj to, gdyż wiele razy może Ci pomóc wydostać się z tarapatów.
-Ale w jaki sposób?
-Tego musisz dowiedzieć się na swój własny sposób, młody.
Na tym zakończył rozmowę, zostawiając Walta sam na sam z myślami odnośnie tego.

Wstukał kod w zamek cyfrowy od laboratorium. Zasuwka odskoczyła z wyraźnym trzaskiem, dzięki czemu mógł otworzyć drzwi. Normalnie sterylne laboratorium, dzisiaj było niemalże w pełni zalane krwią. Na stole leżały ‘rozpieczętowane’ zwłoki. Jeff założył gumowe rękawiczki i wciągnął na twarz małą maseczkę. Podobnie postąpił jego pomocnik. Podeszli wolno do stołu, uważając, żeby się nie poślizgnąć.
-Panno Callto, co tu do cholery się działo?!
Kobieta w zakrwawionym fartuchu wyszła z drugiego pomieszczenia. W rękach trzymała mały notes. Zrobiła urażoną minę, jakby to, co zobaczyli, nie było wcale jej winą.
-No dobrze… Więc co pani znalazła?
-Niewiele. Mogę wręcz powiedzieć, że nic nowego w odniesieniu do tamtych poprzednich, poza dwoma drobnymi szczegółami.
-Jakimi?
-Ten tutaj ciągle krwawił obficie. Jego krew nie chciała zakrzepnąć.
-Przecież to niemożliwe, nawet ja ze swoim marnym biologicznym wykształceniem to wiem. – odburknął Honigham.
-Wiem doskonale, że to jest niemożliwe. Wiem także, co widziałam. Ciało było w pełni zimne, krew także. Jednak ciągle płynęła. Wyglądała tak, jakby została pozbawiona wszelkich trombocytów. Nic nie powstrzymywało ciągłego upływu krwi. To, co miał w sobie, jest obecnie na moich ubraniach i na podłodze. Nie wiem czy w nim została już chociażby kropelka.
-To jednak nie ma aż takiego znaczenia. Jaka jest ta druga rzecz?
-Jego DNA.
-Co z nim? Wyjaśnia może odpływ krwi?
-Nie. Jego kompletnego DNA nie ma… Rozpadło się w trakcie badania.
Honigham przybrał marsowy wyraz twarzy. Kolejna zagadka, kolejna różniąca się rzecz.
-O co tu do cholery biega?...

Nadinspektor stał nad rozłożonymi dokumentami i aktami z poprzednich morderstw oraz spraw. To morderstwo jest pierwsze, w którym ofiara jest w dziesiątkach kawałków. Ktoś musiał być nieźle wkurwiony, aby tego dokonać. Już parę lat temu pracował nad podobną sprawą, umorzoną jednak po paru miesiącach bez żadnych efektów. Przez trzy kolejne miesiące, były trzy morderstwa.
Pierwsze z nich było niemalże sterylne w porównaniu do ostatniego. Ofiara miała jedynie rozpruty żołądek i wybitą szczękę. Młoda, atrakcyjna, z dobrą pracą. Samotna. Cathrine jednak nie została zgwałcona, jej portmonetka z kilkudziesięcioma dolarami leżała tuż obok niej. Więc nie był to też napad rabunkowy. Według zeznać przyjaciół, nie miała wrogów. Jej były wrócił do swojego kraju, w którym zakończyła się wojna domowa. Nic tutaj nie miało sensu. Wyglądało to jak morderstwo dla samego zabicia, dla samej żądzy krwi. Niczym jakiś rytuał, tylko bez wszystkich podobno wymaganych do tego rzeczy pokroju świec, pentagramów i innych takich rzeczy. Zabójca wybitnie znał teren, gdyż kobieta zginęła na dobrze oświetlonej, monitorowanej ulicy. W ślepym punkcie kamery.
Drugie było podobne. Tutaj jednak ofiarą był ponad osiemdziesięcioletni staruszek, który po prostu nie miał szansy się obronić. Nie jest jasne, czy ciało zostało rozerwane w skutek naprawdę wielkiej siły mordercy, czy poprzez osłabione mięśnie i kości poszkodowanego. Pewne jest tylko to, że mężczyzna był cały czas przytomny. Przyczyną zgonu było uduszenie się własną krwią. Zapatrzone w jeden punkt oczy wiekowego człowieka wskazywać mogą, że oprawca lub oprawcy przypatrywali się śmierci. Okrutnej.
Trzecie zaś było najdziwniejsze ze wszystkich. Nie znaleziono nigdy ciała. Mąż ofiary zeznał, że żona miała kochanka, u którego spędzała jedną noc w ciągu tygodnia. Jednak mocne alibi i przygodnego towarzysza i prawowitego partnera wykluczały obu. Pierwszy tamtą noc spędził w szpitalu, po tym, jak potrącił go samochód parę godzin przed zdarzeniem. Drugi zaś był po drugiej stronie kraju, sadzając samolot na międzynarodowym lotnisku. Ludzie, którzy widzieli Elizabeth tamtej nocy mówili, że skręciła do parku. Nad ranem została tylko wielka plama krwi. Badania DNA potwierdziły, że to była jej krew. Po tym wydarzeniu morderstwa ustały.
Aż do teraz. Obecnych trzech, podobnie jak i tamtych, nie łączyło położenie w mieście. Wszystkie były w jego totalnie odmiennych miejscach. Na obrzeżach, w centrum, w dzielnicy przemysłowej, slumsach. Ofiary siebie wzajemnie nie znały. Ich sytuacja majątkowa była przeróżna, życie towarzyskie tak samo. Znaczy to mniej więcej w takim wypadku, że są wybierane przypadkowo.
Żadnych śladów, żadnych poszlak, nic. Rany ofiar były czyste od jakiegokolwiek obcego DNA, nawet włoska, złuszczonego naskórka, nic. Wszystko znikało, lub morderca był naprawdę doskonale przygotowany. Zbrodnia doskonała? Ludzie mówią, że szczęście kiedyś się kończy, a skurczybyk musi mieć go naprawdę ogromną ilość, skoro wychodzi ze wszystkiego bez najmniejszego problemu. Nie ma nawet żadnego świadka, który by chociaż delikatnie zasugerował sprawcę. Najmniejszego. Zarówno przeszłość jak i przyszłość, spowijała w danej chwili czarna mgła tajemnicy.

Walt wszedł do biura szefa. Zastał go ślęczącego nad papierami. Trwał w tej pozycji już od dobrych paru godzin, nie wychodząc nawet na chwilę z pomieszczenia. Kubek pełen zimnej kawy stał dokładnie tam, gdzie Michel zostawił go z samego rana. Teraz zaś delikatnie zapukał we framugę drzwi. Jeff wyrwany z letargu, spojrzał na chłopaka.
-Ta?
-Mamy go, szefie.
-Mamy kogo? – zainteresował się nagle, zrywając się z impetem z krzesła, które z trzaskiem wylądowało na podłodze.
-Nazywa się John Oldie, on ostatni widział Baiguna żywego.
-Esh. – Honigham nie krył zirytowania. – Na przyszłość lepiej dobieraj słowa, Młody…
-Przepraszam…
-Nie przepraszałbyś, gdybym z ekscytacji dostał palpitacji serca, kurwa. Gdzie on jest?
-W pokoju przesłuchań.
Jeff podniósł kubek z kawą i wziął łyk. Skrzywił się mocno z niesmakiem.
-Przynoś na przyszły raz gorącą, a nie taką zimną lurę jak teraz.
-Ale…
-Żadnego ale. I poza tym – ale to nie jest zdanie.
Michel pokręcił głową, wzdychając lekko. Po chwili jednak już biegł za szefem.

Ze skrzynki na listy wysypała się sterta ogłoszeń i trochę listów. Rob złapał je, zanim upadły na podłogę.
-Spam, spam, spam, to też spam, o, jeszcze jeden spam. A nie, to rachunek…
Thomas otworzył drzwi budynku i wszedł na korytarz, zamykając uważnie za sobą wejście. Tuż przed nim przy skrzynkach stał Robert, przeglądający przesyłki.
-Witam studenciaka. Znowu niechciana poczta?
-Taa… Zastanawiam się, czy dałoby radę wgrać na tą skrzynkę jakiś filtr antyspamowy, żeby ograniczyć trochę ilość tego, nawet zlikwidować do zera. Jednym ze słów filtrowanych byłby ‘rachunek’. Podobno jak się udowodni, że nie był dostarczony na czas, to nie trzeba płacić, a nawet można wygrać sprawę za pomówienie. Jestem tylko ciekaw, ile bym musiał kości pamięci włożyć do tych skrzynek i jakie dokładnie zasilanie podłączyć żeby to działało…
-Hola hola. Ty tu jesteś specem od informatyki, mnie w to nie mieszaj, i tak ledwie wiem o czym mówisz, Rob.
-No tak, wybaczy pan. Ciągle się zapominam. Działa już panu wszystko w systemie tak jak powinno? – zapytał student.
-Jak na razie, to chyba tak. W każdym bądź razie nie mam już tych wyskakujących okienek z reklamami stron dla samotnych facetów przed komputerem.
-Wie pan, panie Cage, mówiłem już skąd się one wzięły. – odparł z uśmiechem satysfakcji Rob.
-Oczywiście… No ale cóż, to już przeszłość.
-W razie czego wie pan gdzie mnie szukać.
-Tak. Zapewne znowu zgłoszę się niedługo z koszmarnym dla mnie problemem. Ale teraz już pora na mnie. Miłego dnia.
-Wzajemnie.
Rob zamknął skrzynkę i wszedł do najbliższego mieszkania. Tom tymczasem wspinał się po schodach na górę, aż na czwarte piętro tego niezbyt już nowego budynku. Stopnie skrzypiały przy każdym kroku, z barierki gdzieniegdzie odłupał się lakier.
„Eh. Ile bym dał za lepsze mieszkanie…”
Cage przekręcił klucz w zamku i wszedł do swojego mieszkania. Gdy tylko przekroczył próg, ktoś złapał go za ramię.
-Spóźniłeś się, chłopcze.